31.05.2013

[31.V.2013] Shadowsun: Last of the Kiru's Line


Znacie to? To uczucie, że wasze codziennie funkcjonowanie można by było zamknąć w krótkiej książce o tytule „Gdzie się podziały tamte godziny” czy „Jedna Doba to za mało?” Ja znam, dotyka mnie codziennie, nawet w te rzadkie momenty, kiedy rzeczywiście ograniczam rozkosze prokrastynacji i wypełniam godziny w dniu całym stosem wszelakiej aktywności. Zawsze jednak brakuje mi czasu, tej godziny czy dwóch by rzeczywiście czuć, że mogę zamknąć dzień w pełni usatysfakcjonowany jego produktywnością. A pomiędzy malowaniem, pisaniem, dodatkowym pisaniem (*bo są różne formy pisania!*), pracą a utrzymaniem porządku na chacie jeszcze zawsze staram się odnaleźć czas na czytanie – było nie było lista lektur rośnie, a same się nie przeczytają. Fortrunnie ostatnio udało mi się troszkę zerwać z nocki i skończyć kolejną nowelkę – Shadowsun: Last of Kiru's Line autorstwa Bradena Campbella.

Wygląda na to, że ów książka jest rodzajem zielonego światła dla pana Campbella, którzy wcześniej nie napisał ani jednego, pełnego dzieła, za to produkował się często-gęsto w opowiadaniach, które lądowały w wielu różnych antologiach, a przede wszystkim na łamach The Hammer and Bolter, magazynu wydawanego jeszcze w zeszłym roku wypełnionego krótkimi opowiadaniami różnych autorów. Warto przy okazji zauważyć, że to wielka szkoda i bolesna sprawa, że zrezygnowali z tego konceptu, ale to temat na osobny tekst tak naprawdę… Tak czy owak, mamy do czynienia z pierwszą, relatywnie dłuższą formą od tego autora i warto sprawdzić, czy się sprawdzi w tej roli! Dorzućmy do tego fakt, że tekstów traktujących o Tau jest jak kot napłakał – autorzy piszący więc o niebieskoskórych nadal mają sporo kreatywnej wolności w słowotwórstwie, rozwoju języka obcych, ich rytuałów czy opisie technologii. Z drugiej strony bohaterką opowiadania jest postać znana w uniwersum Warhammera 40k – komandor Shadowsun, kluczowa postać w ekspansji czwartej sfery dominium Tau, znana graczom tejże frakcji i z pewnością ich przeciwnikom. Zobaczmy więc, jak się za tą postać zabrał pan Campbell.

Jakość wydania? Jest to, na dzień dzisiejszy, czwarty tomik wydany w nowym formacie propagowanym przez Black Library. Można go podsumować w trzech słowach. Krótki. Drogi. Piękny. Bo tak w istocie jest – okolice 125 stron formatu A5 to krótkie opowiadanie, za 20 dolarów wychodzi drożej, niż omnibusy rozwlekłe na 800 stron, więc cena kontynuuje wspaniałą tradycję Games Workshop, by narzucać jakąś szatańską marżę tylko dlatego, że jest to coś do Warhammera. Mimo to, jakość wydania jest na tyle reprezentacyjna, że można przełknąć szalony próg cenowy, bo wygląda to godnie i ślicznie się prezentuje na półce, ze swoją twardą okładką, świetną ilustracją, półokrągłym grzbietem, pergaminowym papierem, lakierowaną typografią na froncie… Zresztą wierzę gorąco w unifikację wzorów, bo jako esteta, cenię sobie schludność na półkach z moją kolekcją literatury! Jest więc całkiem w porządku.

A co do treści? Cóż, dostajemy opowiadanie traktujące o pojedynczej, przymusowej misji komandor O’Shaserra, która po strąceniu jej okrętu z orbity ląduje na planecie Imperium, i musi się wydostać niejako na własną rękę. Poczytamy więc o przebijaniu się przez puszcze imperialnej planety, o starciach z siłami imperialnej gwardii, dojdziemy do kulminacji z walką z ‘głównym złym’ na czele… Słowem, klasyka akcji i nic, czego nie możemy się spodziewać! Należy jednak oddać sprawiedliwość autorowi, że nawet to tak przewidywalnej historii udało mu się wpleść kilka ciekawych dodatków, jak chociażby wzrastająca tęsknota pani komandor do spełnienia obowiązków wobec dominium nie tylko na wojnie, ale też poprzez utrzymanie swojego rodu. Spotka się również z imperialnym zdrajcom, który pomaga jej z powodów, których nie chce wyjawić, ale wraz z postępami w lekturze staną się jasne, oczywiste, i dodatkowo wywrą presję na główną bohaterkę. Czyta się to szybko i płynnie, a w ostatecznym rozrachunku nie czułem się znudzony czy oszukany – ta krótka historia jest dobrze prowadzona i prezentuje zamknięty rozdział w historii Shadowsun.

Język pana Campbella też mi się podoba – jest płynny, nie znosi w zbędne, wydłużone opisy, a mimo wszystko plastycznie maluje krajobrazy i otoczenie. Warto też zaznaczyć, że świetnie zaprezentował samych Tau; Są nieco enigmatyczni, widać, że ich interakcje są wysoce formalne, oparte na złożonym protokole. Mimo to nie są wyprani z emocji, lecz skupiają się na tyle na działaniu dla Większego Dobra, że ów emocje w sobie tłamszą, wygaszają, w czym wszechobecny protokół ewidentnie im pomaga. Walki są nieco chaotyczne, ale w całym tym chaosie jest odpowiedni dynamizm. Miło też poczytać o tym, jak walczą Tau, jak działa ich armatura i pancerze – takie techniczne duperelki, które dla smakosza fluffu są niczym wisienka na czubku góry bitej śmietany.

Jeżeli więc jesteś fanem niebieskoskórych, to w sumie nie mam nic złego do powiedzenia na rzecz tomiku Shadowsun: Last of Kiru's Line – ma w sobie wszystko to, czego można oczekiwać od porządnego czytadła; Akcja, dobrze nakreślone, wyraziste postaci, trochę dodatkowych detali urozmaicających całą historię, dodając jej pikanterii, a wszystko to okraszone chrupiącymi skwarkami informacji na temat tego, kim są Tau i jak wyglądają działania wojenne przez nich prowadzone. Wszystko to zapakowane w ładną książkę, która dumnie prezentuje się na półce, dobrze w dłoniach leży, i czyta się z przyjemnością.


Dobra robota panie Campbell. Prosimy o kolejne tomy o Tau, tym razem nieco dłuższe…

29.05.2013

[29.V.2013] Acontecimento: Zestaw Startowy

Rang3r nie ustępuje w swojej pracy nad serią artykułów traktujących o starterach do Infinity, i po generycznym starterze do PanOceanii teraz rzucamy okiem na starter dla sektorówki mistrzów dżungli, sabotażu walk w trudnych warunkach, czyli Armię Uderzeniową Acontecimento! Miłej lektury i zapraszamy jutro po więcej mięsistych tekstów.


Shock Army of Acontecimento: armia sektorowa ~126 punktów (z szansą na podbicie paru kolejnych)

Co możemy powiedzieć o Acontecimento? To po prostu „zielona”, uprzemysłowiona planeta, będąca we władaniu PanOceańczyków. Armia uderzeniowa składa się z jednostek, dla których puszcza stała się drugim domem. Zobaczmy zatem, co w trawie piszczy.

Po otworzeniu pudełka ukaże nam się piątka piechociarzy (3 x lekki, 1 x średni, 1 x ciężki) i skoczek, a zatem bardzo syta, uniwersalna konfiguracja.

Jednostki te możecie włączyć w listę ogólną z jednym zastrzeżeniem – jeden z Regularnych nie zmieści się w limicie, na ogólnej wejdzie tylko dwóch. Z drugiej strony nierzadko Regularni występują jako Fizylierzy. Kwestia umówienia się, choć trzeba pamiętać, że to wciąż różne jednostki i wasz wysiwig jako konstrukt abstrakcyjny nie będzie z tego powodu zachwycony ;) Tak jak pisałem wcześniej, Infinity w tej kwestii nie jest aż tak bardzo rygorystyczne – tak naprawdę rozstrzyga o tym organizator gry/turnieju, bo w domu to wolna amerykanka :)

Trzech Regularnych z Acontecimento. Podobni do Fizylierów (ba, kiedyś nimi byli!), choć w mojej ocenie wizualnie wypadają zdecydowanie korzystniej. Zupełny brak pancerza rekompensują nieco wyższym WIP'em niż ich szeregowi bracia spotykani na liście ogólnej. Przez „pot i krew", ale też przez dżunglę i błoto po kolana, tak pokrótce wygląda służba Regularnych.

Można złączyć ich w link, który umiejętnie stosowany daje pewną przewagę na polu bitwy. W tej najmniejszej wersji (trzyosobowy) modele dostają bonus +1 do serii przy strzelaniu zarówno w turze aktywnej (tylko link leader), jak i pasywnej (mityczne ARO, tutaj bonus co do zasady dla wszystkich „widzących”). W kwestii szczegółów odsyłam do zasad. 

W pudełku znajdziecie dwóch Regularnych z Combi oraz jednego z Light Grenade Launcher. Granatnik pozwala na ogień paraboliczny, a więc strzela ponad przeszkodami, rani z pomocą okrągłego wzornika wielkości płyty CD. Dobry gnat do rozprawiania się z wrogimi linkami i wojskiem stłoczonym na wąskim kawałku gruntu – oberwą od razu wszyscy, o ile nie zwieje Ci pocisku (tak jak mi podczas jednej z bitew – epicko, prosto pod nogi żołnierza) albo wrogowie nie stoją w jakiejś zadaszonej ruderze. Regularnym z Combi można coś dorzucić – na przykład zdolność Sensor (wykrywanie kamuflażu w ośmiu calach) oraz zestaw trzech min (w tym wystawienia jednej pod znacznikiem) za 4 punkty i 0,5 SWC wydaje się patentem do rozważenia, a i wysiwig niespecjalnie się zmartwi. Takie dozbrojenie jeszcze mocniej podkręci wydajność grupy.

Bagh-Mari, czyli niegdyś Łowcy Tygrysów, a dziś domownicy panoceańskich dżungli. Uzbrojenie wprawdzie standardowe (poza Combi ma jeszcze Light Shotgun), ale dzięki zdolnościom specjalnym pozytywnie wyróżnia się na tle zestawu startowego. Sam będąc chroniony przez mimetyzm posiada wizjer multispektralny pierwszego poziomu – strzela bez kar do wrogów z prostym kamuflażem i tych, którzy wyszli spod jego bardziej zaawansowanej formy. Gładko porusza się po terenach, gdzie inni bywalcy mają z tym problem. Dość wszechstronne zastosowanie (często opisywany jako tania wersja „anti-camo”), indyjski sznyt i optymalny koszt punktowy. Nic tylko brać i grać.

Montesa – W starterze jest mocnym punktem grupy – wysoki pancerz, jest już skromna odporność na ataki biotechnologiczne (w tym hakowanie), znakomite zdolności strzeleckie (14 BS) oraz dwa punkty żywotności. Pogarda Rycerza wobec niebezpieczeństwa jest wręcz legendarna w kręgach frakcji. Jako religijny fanatyk będzie się bił do końca bez względu na to, czy Twoja ekipa zostanie złamana. Do tego działa w pewien sposób jak zwiadowca – możesz go ustawić do połowy stołu. Twardy gracz, przy dobrych rzutach zniesie ciężkie wymiany ognia i będzie w nich górą. Całkiem sensownym pomysłem było go wsadzić do tego pudełka. W sektorowej armii ma godną konkurencję w swoim segmencie, a na liście ogólnej...odpowiem dyplomatycznie: to zależy/bywa różnie ;)

Akalis-Sikh – Skoczek wywodzący się z sikhijskiej elity. W zestawie jest ze strzelbą abordażową, która premiuje strzały z mniejszych odległości, więc pasowałoby się jakoś podkraść do celu. Jeśli zobaczysz, że wrogowie stoją jeden za drugim, to nie wahaj się strzelać do tego z przodu – gdy oberwie, to mała łezka pokryje pozostałych i przy odrobinie farta ugotujesz kilka pieczeni na jednym ogniu. Desant na tyłach potrafi sporo namieszać, a "Dziecko Nieśmiertelnego Boga" na swojej robocie się zna i nie cofnie się, gdy towarzysze zaczną uciekać. Nie pozwoli mu na to jego wiara. Jako smaczek zaznaczam, że tak uzbrojonego Sikha wyszperacie wyłącznie z tego boxa.

Podsumowując – możesz złożyć podstawowy link Regularnych, Bagh-Mari zajmie się jednostkami z kamuflażem, Montesa przyciśnie do muru najbardziej opornych przeciwników, a Sikha rzucisz tam, gdzie potrzebne będzie palące wsparcie. Warto zaznaczyć, że uzbrojenie jest mało wszechstronne i w pewien sposób "wymusza" (vel daje premię do trafienia) grę na krótkim i średnim dystansie. Oddział wydaje się być kompletny i zapewne nie będzie to tylko moje zdanie.

28.05.2013

[28.V.2013] Army Painter Colour Primers


Porozmawiajmy dziś o aerografach. Zakładam, że większość z Was wie, cóż to za narzędzie, ale ku tym z czytelników, którzy jeszcze się nie spotkali… Aerograf to ‘powietrzny pędzel’, wyglądające na przerośnięty długopis z kubeczkiem na górze lub od spodu na farbkę i podpięty do kompresora, który spręża powietrze i dostarcza je do narzędzia. Wasze prężne umysły na pewno dodały dwa do dwóch i wiecie już, że sprężone powietrze poprzez dyszę rozpyla farbę we wskazanym miejscu. Tanie, podłe aerografy działa w sumie jak farby w spreju, malując grubą ścieżkę koloru i nadając się tylko do nakładania podkładu lub ewentualnego malowania większych powierzchni. Jednak lepsze, bardziej precyzyjne aerografy pozwalają na uzyskanie cieniutkich smużek i w rękach sprawnego malarza potrafią praktycznie w pełni zastąpić pędzelki.

Skoro to takie fajne narzędzie, skoro praktycznie wszyscy profesjonalni malarze miniaturek z nich korzystają, skoro oszczędzają czas i oferują znacznie lepszą precyzję… To czemu nie wszyscy z nich korzystają? Powód jest prozaiczny. Cena. Dobry aerograf to wydatek liczony w kilku setkach złotych, a do tego przydałby się dobry kompresor – cichy i wydajny, by nie musieć przenosić warsztatu do garażu tak, by rodzina nas nie zabiła. A to kolejne kilka stówek. I jest to zazwyczaj wydatek zdecydowanie zbyt duży dla większości hobbystów, którzy woleli by takie sumy przeznaczyć raczej na rozwój swoich figurkowych kolekcji! Nie mówiąc już o tym, że samo narzędzie jeszcze niczego nie pomaluje, i opanowanie aerografu w stopniu pozwalającym na płynne i praktyczne zastosowanie w codzienniej pracy z modelami wymaga zwyczajnie praktyki i wprawy, którzy przychodzi po dziesiątkach godzin spędzonych na jego używaniu. Słowem, powiedzmy sobie szczerze – zabawa w aerografy to zabawa dla Dużych Chłopców, znaczy się modelarzy z krwi i kości, którzy malowanie modeli traktują jako kluczowy element hobby.

Pozostaje jednak kwestia ułatwiania sobie życia! Skoro wydatek w granicach 500 do 1000 złotych odpada, a nie mamy zamiaru liczyć godzin praktyk przy tymże narzędziu… Jak mamy sobie pomóc w malowaniu? Oczywiście możemy sobie dopomóc w sposób prosty i sympatyczny – malując figurki podkładem o kolorze bazowym naszych jednostek. Krokodyle? Zielony! Skaveny? Brązowy! Imperialne Pięści? Żółty! Szkieletory? Kościany! Zamiast pokrywać nasze modele białym czy czarnym podkładem możemy ominąć jeden żmudny etap malowania naszych żołnierzy. Akrylowe farby w spreju to żadna nowość i co najmniej kilka firm jest znanych z wydawania tychże, jak chociażby Tamiya, by daleko nie szukać. Trzeba jednak zauważyć, że farba w spreju farbie w spreju nie równa, bo farba podkładowa musi mieć inny skład i inne właściwości – musi przylegać do powierzchni, nie ścierać się i stanowić dobry grunt po inne farbki, tak, by owe chwytały, a nie ściekały. Pod tym względem już znacznie mniej firm i produktów się kwalifikuje…

Ale z pomocą dla malarzy-amatorów przychodzi Army Painter! Firma znana z produkowania farbek i przyrządów modelarskich, które razem tworzą gotowe rozwiązania do szybkiego malowania całych armii. Przy  ponad dwudziestu różnych kolorach bez najmniejszego problemu znajdziecie takie, które będą idealnie pasować do waszych modeli, niezależnie do jakiego systemu je malujecie i jaka armia to będzie. Sam osobiście nabyłem zielony sprej do podłożenia koloru pod moje nowe krokodylki do Hordes, i po spróbowaniu od razu nabyłem Demonic Yellow dla moich Tau – tak, choć do produktów Army Painter nie jestem przekonany, uważam ich narzędzia za słabiutkie a ich pędzelki za niegodne tego szlachetnego miana. Mimo to dałem szansę ich sprejom i tym razem pokazali klasę.

Ich kolory podkład działa jak złoto – doskonale kryje, to przede wszystkim. Nie ścieka ani z metalu ani z plastiku, pięknie przylega i tworzy na tyle delikatną smugę, by nie wytracać nawet najdrobniejszych detali, jak chociażby łuski na skórze krokodylka. Kolejnym sporym bonusem jest to, że kolor farby nie różni się nawet odrobinkę od koloru podanego na wieczku – słowem, wiemy co kupujemy i nie musimy się obawiać, że aktualny kolor farby będzie się w jakiś sposób różnił od tego zaprezentowanego na opakowaniu. Wbrew pozorom to ważna rzecz, bo wiemy, co kupujemy. Słowem, podkłady te w istocie zachowują się jak podkłady i spełniają swoją rolę po prostu idealnie, co jest zbawieniem i fantastycznym rozwiązaniem dla każdego, kto pragnie pomalować swoją armię na tzw. trudny kolor, jak żywa czerwień czy żółć, które nakładane ze słoiczka w 99% są zbyt płynne i rozwodnione by wygodnie i szybko nakładać nieprzejrzyste warstwy. Każdy, kto próbował malować czerwień czy żółć na czarnym czy białym podkładzie wie, że to nie jest przyjemna zabawa i prowadzi przeważnie do frustracji. Pominięcie tego żmudnego etapu przy pomocy świetnego podkładu, który wykona całą tę pracę za nas!


Słowem, mogę gorąco polecić! Oczywiście, jeżeli posiadacie aerograf to dużo ciekawszą opcją będą kolorowe podkłady firmy AK-Interactive specjalnie przeznaczone do korzystania w aerografach, na razie dostępne w zaledwie dwóch bazowych kolorach, ale niechybnie ma się pojawić kolejne 6, w tym tak ważne jak czerwony, zielony czy brązowy – znając jakość produktów tej firmy można liczyć na produkty niemalże doskonałe. Jednak dla każdego, kto nie posiada Aerografu albo nie chce inwestować / nie może odnaleźć dobrego koloru w produktach podkładowych, to sprej z Army Painter jest idealnym produktem, jakościowo w pełni zadowalającym i oferującym paletę kolorów na tyle bogatą, by można było z relatywną łatwością coś ugrać na korzyść swojego projektu.

26.05.2013

[26.V.2013] Nowości do Eldarów!


Chłodna majowa niedziela! Zgodnie z nowo wykuwaną tradycją powinienem zarzucić Wam, mili czytelnicy, jakiś kawałek moich literackich wypocin pod postacią opowiadania czy pierwszych rozdziałów nowelki, którą sobie żmudnie rzeźbie wieczorową porą, ale dzisiejsza niedziela nastąpiła po kluczowej dla hobbystów sobocie, kiedy to na stronie Games Workshop opublikowane zostały nowinki do dzieci Ishy – Eldarów. Będzie to wpis dość nietypowy jak na  prezentację nowości od tego wydawcy, bo chciałbym również poruszyć kilka spraw związanych z widocznym kierunkiem, w którym zmierza jeden z największych wydawców gier figurkowych na świecie. Rzućmy się więc w wir nowości i zobaczmy, co też nam się w GieWuskim tyglu zagotowało!

Pierwsze, co wpada w oczy, to fakt, że dostajemy tak bardzo mało! Gdzie się podziały niegdysiejsze fale nowości z masą nowych pudełek i blisterów? Odpowiedź na to pytanie jest akurat prosta i choć opiera się na własnych domysłach, jestem przekonany, że są one jak najbardziej poprawne. Jak doskonale wiecie (*a chociaż zdaje mi się, że wiecie!*) Games Workshop od jakiegoś czasu narzuciło sobie zabójcze tempo wydawnicze, chcąc bombardować nas stosami nowości z miesiąca na miesiąc. Takie przyspieszenie i chęć przystosowania kodeksów i ksiąg armii do aktualnych edycji w najkrótszym możliwym czasie, choć szlachetna w teorii, musi się jednak odbić na jakości wydawniczej nowinek – Games Workshop zamiast jednak wydawać rozmoczone kluchy i zestawy podlejszej jakości zredukowało zwyczajnie liczbę nowości ‘na falę’, i w ten sposób 3-4 nowe czy zwyczajnie odświeżone pudełka to wszystko, na co możemy liczyć i nie należy się spodziewać zmian w tymże trendzie. I choć nie jest to w żaden sposób złe dla odbiorców (*w teorii mniej nowości, mniejsze wydatki – w teorii, bo GW i tutaj zaradziło, wydając nowości /duże i drogie/*), to jednak smuci fakt, że takie niewielkie premiery wzbudzają pewien niedosyt wśród fanów danej frakcji, którzy często-gęsto czekali na więcej – w przypadku Eldarów na nową rzeźbę Awatara, motorków antygrawitacyjnych, które powoli stają się ‘Duke Nukem Forever’ fandomu czterdziestki (*”Wyjdzie po tym, jak wydadzą nowe motorki eldarów!”*) czy może nowy zestaw z Lśniącymi Włóczniami? No ale cóż, cieszmy się z tego, co dostajemy.


Pochwalić muszę zmianę w formie prezentacji nowości. Oglądaliście już filmik, który przykleiłem powyżej tego akapitu? Tak powinny wyglądać wszystkie filmiki prezentujące nowości, a wydawcy powinien porzucić niechlubną tradycję totalnie paściackich ‘teaserów’, które wypluwają na kilka dni przez wyłożeniem kart na stół – wiecie których, tych 20-30 sekundowych wyplutków z głupawymi hasełkami, ‘epicką’ muzyką i jakimś mrygającymi flarami w tle. Powyższy filmik to już jest klasa – oglądniemy wszystko, co wyszło w przystępnej, eleganckiej formie, która zdecydowanie wzbudza apetyt. Warto też wspomnieć, że zmieniono wzornictwo pudełek! Zastanawia mnie fakt, czemu dopiero teraz? Widzicie, nowe pudełka niezwykle mi się podobają – są schludne, świetnie wyróżniają się na tle kolorowych pudełek z modelami konkurencji i wbrew pozorom zarówno dobrze oddają ‘grimdark’ uniwersum jak i są na tyle reprezentacyjne dzięki dużym zdjęciom modeli, że brak rozróżnienia poprzez kolorek wyrenderowanego tełka nie będzie nikomu przeszkadzał. A przynajmniej nie powinien. Bonus nowych pudełek jest taki, że zaczynają już nie wyglądać jak zabaweczki, a bardziej produkty luksusowe dla koneserów – ot, elitaryzm, ale w przemyślanej formie i na pewno nie zaszkodzi ich wizerunkowi.

Zanim przejdę do ocen modeli według mojego w pełni subiektywnego odczucia, warto jeszcze zauważyć dość niepokojący trend, który w eldarskiej fali nowości jest prezentowany przez kolosalnego, mierzącego 23 centymetry wysokości Wraithknight’a. Już XV104 Riptide był wyjątkowo duży jak na model do gry w tejże skali, ale Wraithknight zwyczajnie zaczyna zacierać granicę pomiędzy standardową grą w czterdziestkę a rozgrywką na suplemencie ‘Apokalipsa’ z ogromnymi armiami na kilkanaście tysięcy punktów po obu stronach barykady. Ba, przecież nowy rycerz kosmicznym elfów jest ledwie kilka centymetrów niższy od najlżejszego /Tytana/ eldarów! TO wszystko wygląda wysoce podejrzanie biorąc pod uwagę fakt, że podręcznik do Apokalipsy 2.0 jest w przygotowaniu i ma uderzyć niechybnie na sklepowe półki, oraz to, że nadchodzące kodeksy to, według ploteczek: Orkowie, Imperialna Gwardia oraz Kosmiczni Marines. Czyli Stompa, Bandeblade i Thunderhawk? Trend dużych modeli w kodeksie może się utrzymać, hah, jestem przekonany, że się utrzyma… Bo nie sądzicie, że GW nadal ma magazyny wypełnione pudełkami ze Stompami czy Baneblade’ami? Przepakować w nowe kartony, dołożyć wpis w kodeksie, i bam, mają gotowe, wielkie modele do dołożenia do obu armii. Kosmiczni Marines znowu od dawna jęczą na temat plastikowage Thunderhawka, ale równie dobrze GW może wszystkich zaskoczyć i wydać Knighta do Legio Titanicus. Się okaże!

A teraz przejdźmy do nowości zaczynając właśnie od największego zawodnika, czyli od Wraithknight’a, największej wojennej maszyny eldarów stworzonej z upiorytu i dostępnej w kodeksie. Model zbierał różne opinie po pierwszych wyciekach, ale kiedy można zobaczyć go już w wysokiej rozdzielczości i ujrzeć ostrość krawędzi, ładne detale, schludne, smukłe linie sylwetki… Słowem, można się przekonać, że zdecydowanie nie jest to brzydki model. Ma w sobie pewien dynamizm tancerza, najpewniej wynikający z jego relacji wysokości do objętości, gabarytu… Jeżeli wierzyć możemy reklamowym tekstom wydawcy, model powinien oferować dużą elastyczność w pozycjonowaniu a na dodatek przynosi ze sobą kilka niezłych wizualnie wariantów uzbrojenia, od wielkich, długich dział od razu kojarzącymi się z uzbrojeniem eldarskich tytanów aż po miecz wysoki jak Władca Upiorów. Osobiście model mi się podoba, jest po prostu elegancki i na moje oko świetne wpasowuje się zarówno w estetykę tej frakcji jak i jest pięknym zwieńczeniem upiorów-konstruktów. Problem? Chora cena w okolicach pełnego Battleforce’a! Tak, tak, nowinka jest wielka i żywcem wyjęta z Apokalipsy, ale cenowa łatka jest straszna i dla niektórych z pewnością wyjątkowo dokuczliwa. Tym bardziej, że ze swoimi statystykami i uzbrojeniem wygląda na to, że może się okazać ważnym elementem armii eldarów w tymże kodeksie.

Jeżeli już jesteśmy przy upiorowatych, to warto wspomnieć, że Upiorna Straż nareszcie może zapomnieć o starożytnych, metalowych wzorach, które wyglądały tak, jakby każdy miał kij od szczotki w tyłku. Nowe pudełko to piękne plastiki, które nawet na zdjęciach pokazują na co stać wydawcę, jeżeli chodzi o plastikowe dobra. Wzory, w teorii, nie odbiegają znacznie od metalowych poprzedników, ale jednak poziom włożonego detalu i widoczna elastyczność w dobieraniu póz robi różnicę. Nie mówiąc już o samym fakcie, że jednak plastik jest zdecydowanie przyjemniejszy w obcowaniu, obróbce oraz malowaniu, niż metal. Dorzućmy do tego fakt, że nowe pudełko z truposzami nie tylko oferuje standardowych strażników, ale daje nam dwie różne armaty (*nowy, fancy D-Scythe*) oraz opcję stworzenia Upiornych Ostrzy, czyli… Jednostki do walki wręcz! Można się śmiać, ale przy ich statystykach to nie przelewki – choć nie rzucają wiadrem ataków, to są wytrzymali jak cegły, i mogą spokojnie przyblokować dowolną wrażą jednostkę… Ba! Demoniczny Książę czy Tyran Roju nie ranią ich na 2+, o nie… Szkoda, że póki co to jednostki strzelające górują  na stołach, i raczej nikt się nie skusi na sklejenie wraciaków z czymś innym, nić pukawką. Tak czy owak ładne modele i pudełko wypchane po brzegi (*135 elementów na 5 gości!*).

Kolejna nowinka i tak naprawdę ostatnie nowe pudełko to już tradycja w nowych armiach, czyli maszyna latająca! W jednym pudełku mamy zaklęte dwa różne myśliwce – o tyle fajne, że wysoce odmienne zarówno w wyglądzie (*choć, naturalnie, oparte na tej samej ramie*) jak i w działaniu i samym tle fabularnym! Bah, nawet piloci się różnią pomiędzy sobą. Pierwszy to Hemlock Wraithfighter, czyli upiorytowe narzędzie terroru, pilotowane przez Spiritseer’a, uzbrojone w narzędzie o nazwie Mindshock Pod, która ma wzbudzać strach w sercach przeciwników, nad którymi myśliwiec przeleci. Ponadto uzbrojony jest w ciężkie uzbrojenie do rażenia celów naziemnych. Druga opcja to Crimson Hunter, co nie jest nazwą samego myśliwca (*Nightshade Interceptor*) a nowych aspektowych wojowników, eldarskich asów przestworzy, którzy są perfekcyjnie wyszkoleni do zwalczania obcych pojazdów latających w swoich zwrotnych i specjalnie uzbrojonych myśliwcach przechwytujących – ba, jest nawet opcja na wykupienia egzarchy, który odblokowuje dodatkowe uzbrojenie oraz, jak każdy egzarcha, wachlarz specjalnych umiejętności do wykupienia dla naszej maszyny latającej! Słowem, pudełko oferuje dość sporo, a warto zauważyć, że jest to naprawdę ładny model o bardzo drapieżnym, agresywnym wyglądzie. Oba warianty różnią się znacznie sylwetką skrzydeł i nie da się ich ze sobą pomylić, a to niełatwe osiągnięcie w modelu opartym na jednym wzorze ramki.

I to tyle, jeżeli chodzi o modele zamknięte w pudełkach. Oczywiście nie obyłoby się bez nowych bohaterów w clampackach, które również przeszły odświeżenia wzornictwa i dostały takie same tło jak reszta, bazujący na wyglądzie startera. Naturalnie jak w każdej nowej fali dostajemy plastikowy model pojedynczego bohatera – Farseer na piechotę w nowym wzorze naprawdę mi się podoba. Nie prezentuje sobą zbyt dynamicznej pozy, ale to nie szkodzi, bo Farseer nigdy nie był wojownikiem, więc wyciągnięcia dłoń i dumna postawa tworzy świetną sylwetkę czarownika, który właśnie razi jakiegoś smutnego kosmicznego marynata pierunami szmocy a la Palpatine. Jedyny problem jaki w nim dostrzegam, choć nieco na wyrost, to to, że za bardzo się nie wyróżnia od pozostałych znanych nam wzorów, i tak naprawdę jedynym twardym argumentem dla eldarskich graczy jest fakt, że jest w plastiku – i tak raczej nie będziemy wystawiać więcej niż dwóch proroków na raz, więc zwyczajnie stado tychże jest nam zbędne. Ale cóż, co powstrzyma kolekcjonera? Sam doskonale wiem, że na pewno nie takie niuanse.

Kontynuujmy więc ścieżkę wiedźmy i rzućmy okiem na nowiutki model Spiritseera, czyli eldarskiego czarownika, który uznał, że towarzystwo umarłych jest mniej sztywniackie (*klaps o udo za dowcip mi się należy*). Spiritseer to nowa w rodzinie eldarskich miniatur figurka, która dość zręcznie łączy ze sobą wzornictwo dwóch znanych nam symboli rozpoznawczych – mamy więc szaty proroka, odpowiednią, prorocką pałę (*o ha ha!*), łańcuszki wypchane kamieniami dusz i ewidentny dowód, że Eldarzy są miłośnikami glam metalu. Słowem, widać na pierwszy rzut oka, że mamy do czynienia z czarownikiem i psionikiem. Ale też na pierwszy rzut oka rozpoznamy w nim elementy z naszej upiorytowej braci – naturalnie hełm bez twarzy to ewidentny ukłon, ale rzućmy też okiem na plecy, a na nich znajdziemy Warp Vein, czyli źródło zasilania czerpiące moc prosto z osnowy. Pomimo trochę skrzywionej pozy fuzja obu światów wyszła naprawdę dobrze, i Spiritseer prezentuje się na tyle unikalnie, by nie było możliwości pomylenia go ze zwykłym prorokiem. Jest naprawdę ładny i jedna rzecz ciąży na jego sumieniu – bycie odlanym w Finecaście.

Ostatnią nowinką pośród eldarów jest pojawienie się imiennego bohatera poznanego w ostatnim kodeksie nekronów – Illic Nightspear, czyli legendarny snajper i wyborny zwiadowca ze światostatku Alaitoc. Figurka jest absolutnie fantastyczna i aż bije od niej klimatem! Fantastyczna poza w rodzaju „właśnie ustrzeliłem łotra, a teraz spokojnie się zwijami” albo „O, tam jest. Pora pierdyknąć go z mojej wspaniałej luśni, która otwiera mikroportale do osnowy w ciele mojego celu!” – figurka jest bardzo bogata w detale, od bardzo dobrze wyrzeźbionej twarzy z wyrazem niezwykłego skupienia i maską do filtrowania powietrza aż po skórzane rękawice. Dorzućmy do tego ogromną armatę w postaci jego specjalnego karabinu snajperskiego oraz ukrytym pod płaszczem mesh armour’em i posadźmy takie kombo na kawałku eldarskiej ruiny et voila, uzyskamy bardzo ładny model o bogatym charakterze, który jest na tyle ładnie wyrzeźbiony, że można spokojnie rozważyć nabycie do postawienia na półce. Problemem znowu może okazać się upartość Games Workshop i odlanie tejże rzeźby w Finecaście! A co raz więcej profjesonalistów-malarzy zwyczajnie odmawia przyjmowania modeli odlanych w tym materiale do malowania, a to jednak o czymś świadczy. Mimo to można wierzyć, że sam wzór jest na tyle dobry by znalazł dom pod dachami nie tylko graczy eldarów, ale hobbystów malarzy i kolekcjonerów. Mi się strasznie podoba!

Podsumowująć, choć odświeżenie Eldarów nie niesie ze sobą ogromnego splendoru wydania jak chociażby rewitalizacja ich mrocznych braci, to jednak prezentuje ładne modele, śliczny kodeks, nowe moce psioniczne i nowe wzornictwo w pakowaniu! Dorzućmy do tego nowy arkusz z kalkomanią (*znacznie bardziej bogatszy od starego i zawierający dość ikon, run i symboli do obdzielenia kilku oddziałów i maszyn*) dostępny w pudełkac, zapomnijmy o fakcie, że przepakowano Dire Avengers to nowego pudełka, które w cenie 100 blaszek oferuje połowę modeli dostępnych w poprzednim pudle oraz o dość przeciętnym battleforce a otrzymamy bardzo solidną falę ładnych modeli, które choć przysłowiowej dupy nie urywają, to jednak też w zupełności nie mają się czego wstydzić.


Och! Jeszcze jedna ważna sprawa! Wygląda na to, że nasz polski rynek okazuje się rozkwitać… Bo dlaczego by wydawali kodeks w języku polskim we własnym zakresie, w dniu premiery? Widać, postarali się bardziej – choć nadal należy im się mocarny kopniak w cztery litery za to, że kodeks kosztuje /tyle samo/ co anglojęzyczna wersja… A jest wydany na paskudnej, wujowej po maksimum miękkiej okładce!  Toż to niemalże zbrodnicze. No ale fortunnie w rodzimych sklepach pojawiają się też kodeksy w oryginale, więc nic nie zakłóci mi dopełniania mojej kolekcji!

24.05.2013

[24.V.2013] Trochę prywaty, czyli aktywacja w Hordach!


Dziś dotknęła mnie interesująca myśl… Widzicie, z pewnością znaczna większość z was, drodzy czytelnicy, tak samo jak ja jest hobbystami, dla których aspekt modelarstwa jest tak samo ważny (*jak nie ważniejszy!*) jak sama gra. Znaczy się, całe to tałatajstwo, co przychodzi z nowym pudełkiem z modelami – czyszczenie, sklejanie, malowanie, robienie podstawki… To wszystko, co jest zarazem żmudne i pracochłonne jak i relaksujące i w efekcie dające świetne czy chociażby zadowalające efekty. Nie ma lepszego uczucia, niż wystawienie swoich modeli na stół do gry i uzyskanie spojrzeń uznania, kiedy przeciwnicy i ewentualna publiczność pyta, czy może sobie zobaczyć z bliska, bo fajnie chlapnięte farbką. Zresztą, człek zabobonny wierzy, że pomalowane figsy lepiej kulają kośćmi! Tak czy owak naszła mnie pewien rozważający nastrój na temat projektów…

Projekt Armii to, wbrew pozorom, wielkie słowa. Uwielbiam czerpać inspirację ze stron-galerii dla hobbystów, jak oczywiście Cool Mini Or Not czy bardziej wyżyłowane Putty and Paint, ale szczerze się przyznam, że dużo bardziej od pięknych modeli lubię wczytywać się w długie zapisy projektów… Mieć wgląd w proces twórczy danego artysty, zobaczyć, ile czasu zajmuje mu osiągnięcie danego efektu, jakich metod używa do malowania oddziałów, jakie techniki stosuje, jak buduje podstawki, jak decyduje o kolorach – po prostu sam proces powstawania dzieła jest dla mnie często-gęsto dużo bardziej interesujący niż efekt końcowy! Zdecydowanie bardziej pouczający, bez dwóch zdań.

Tym bardziej kłuje mnie to w oczy, piecze i uwiera, bo sam mam z tym ogromne problemy! Na moich półkach stoją całe stosy modeli, większość w tragicznie surowym stanie, kilka z mniej lub bardziej napoczętym malowaniem, a w przeciągu ostatniego kwartału udało mi się zakończyć malowanie jednego kosmicznego marines! To nie jest tak, że nie maluję wcale i marnuje czas, ale moje skupienia błyskawicznie się rozjeżdża, i kiedy w poniedziałek mogę domalować kilka paneli pancernych burty dla okrętu do Dystopian Wars to już we wtorek zapominam o ów okręcie i maluje wzorki na pancerzu czarnoksiężnika Tzeentcha. A w środę ten ląduje w schowku, bym mógł wyciągnąć pigmenty i pomazać nogi lekkiego pojazdu kroczącego do DUST. I tak dalej, i tak dalej, w efekcie nie posiadam żadnej w pełni ukończonej armii, bo mam ich kilkanaście do różnych systemów, i taki proces skakania bynajmniej nie przyspiesza dojścia do efektu końcowego, czyli do linii finiszu nad danym projektem.

Cóż, do pewnych rzeczy najwyraźniej trzeba dojść małymi kroczkami. Ot, własna dyscyplina to podstawa, ale i tutaj można zawieźć, jeżeli człowiek nie trzyma sam siebie w ryzach. Już i tak udało mi się z dobrym skutkiem zaaplikować kilka drobnych zasad, których przestrzegam z nabożną wręcz rewerencją, jak chociażby ta o malowaniu codziennie, chociażby 30 minut. Albo taka, że do istniejącej armii na moje półce nie mogę kupić nowego pudełka / blistera, dopóki do ów armii czegoś wcześniej nie pomaluje. Ale to wszystko mało. Nadal brakuje mi zawzięcia, dedykacji, by przykleić się do jednego projektu, by jak kleszcz wpić się w jedną armię i wymalować ją od punktu A do punktu Z bez wypadania z alfabetu po drodze. Oczywiście, mam zamiar to zmienić – pytanie brzmi, czy mi się uda? Oby.



Oto mój ostatni zakup – nie mogłem się oprzeć, bo cała mała armia gatormenów w dobrej cenie to okazja, na którą po prostu czekałem, tym bardziej, że większość modeli przyszła sklejona i z świetnie nałożonym podkładem, znacznie oszczędzając mi czas, który musiałbym włożyć w samo przygotowanie modeli pod malowanie. Bonus jest taki, że armie do Warmachine / Hordes nie dorównują liczebnością nawet w małej części armiom do wojennych młotów, czy to do WFB czy WH40k – zaledwie 30 modeli do pomalowania! Czyli dla niektórych uczestników Malarskiej Aktywacji, coś koło tygodnia roboty… Tak więc nie ma wymówek, muszę dać radę, tym bardziej, że jest to już w pełni grywalna armia i byłoby wstyd, gdyby tylko

Taki wpis na pełnej prywacie, bo co, mogę przecież ;) Pora się więc zabrać za malowanie! Wyciszyć się, zrobić herbatkę, przygotować stoliczek i farbki i naprzód młodzieży świata. Mam nadzieję odkurzyć nieco warsztatowy blog i wrzucać tam regularne relacje z postępów, nieważne jak małych i wątłych. Pozdrawiam i życzę wszystkim letnio-wiosennego zapału malarskiego.

22.05.2013

[22.V.2013] ROC#16: Mournfang Cavalry



Och jaki dzisiaj dzień. Najlepszy dzień internetowych zakupów to ten, kiedy w jednym dniu jeden kurier czy listonosz wręcza ci paczuszki, na które czekałeś. Komiksy, w tym świetny tom Hawkeye: My life as a weapon czy też ostatni dostępny warlock do kontraktu Blindwater Congregation do systemu Hordes w postaci Raska wraz z pięknie wydanym podręcznikiem do Minionów… A to tylko część z fajnych rzeczy, jakie dzisiaj znalazły przyjazny dom pod moją strzechę. Człowiekowi się od razu humor poprawia, kiedy otrzymuje prezenty, które sam sobie sprawił! Aż na tyle, że posprzątałem swój hobbistyczny stoliczek i zabrałem się za rzecz kluczową, czyli wykończenie pierwszego Warlocka do moich krokodylków i ponowne złamanie kilkutygodniowej przerwy w malowaniu! Słowem, same sukcesy i wielka radość. Z radości tej wreszcie zdjąłem kupione z pół roku temu pudełko Mournfang Cavalry (*co tylko obrazuje, jakie mam zaległości!*) i postanowiłem je zdrowo rozdziewiczyć publicznie! Do dzieła!


Zacznijmy od tego, że Mournfang Cavarly to nowa jednostka w odświeżonej armii Ogrów. Co jest bardziej paskudnego, niż wściekły, ważący kilkaset kilo, szarżujący, wrzeszczący ogr o tragicznej higienie osobistej? To samo, jeżeli włożymy to na potwora, który jest krzyżówką niedźwiedzia, tygrysa szablo zębnego i nosorożca włochatego, znaczy, tytułowego Mournfanga. Jednostka ta szybko zdobyła uznanie ogrzych tyranów, ponieważ uderza jak worek z cegłami, przemieniają na krwawą i mlaszczącą pod nogami pulpę praktycznie dowolny oddział, jaki będzie miał nieszczęście otrzymać od nich szarżę. Trudno się więc dziwić, że obok mobilnego działa to właśnie ci panowie i te paskudy najczęściej lądują na stołach tam, gdzie nasi wielcy brutale stawiają swoją nogę. Skoro są tak popularni, dobrze by było im się przyjrzeć…

Pudełko zawiera dwa pełne modele, czyli tak naprawdę cztery – dwóch ogrzych jeźdźców oraz ich ‘rumaki’. Wszystko to zaklęte na trzech standardowych wypraskach formatu A5 dających łącznie 85 komponentów – sporo jak na dwa modele, ale to zasługa wprowadzonej w życie, dobrej polityki dawania w pudełku wszystkich dostępnych w księdze armii opcji, o ile tylko to możliwie – tak więc tutaj dostaniemy części do budowy czempiona, muzyka czy sztandarowego, duże pukawki dla szefa i wybór broni – od dwuraków, poprzez zwykłe klepimordy. Dobra wiadomość jest taka, że po sklejeniu naszej parki w dowolnym, wybranym przez nas układzie pozostanie nam sporo dóbr do rozdzielenia pomiędzy inne jednostki modele. Tak naprawdę, im dłużej bawię się w budowanie armii do systemów GW, tym bardziej rozumiem podejście ludzi ‘wholesome army project’, znaczy, kupowanie 20 pudełek i konstruowanie całej armii ze wszystkich naraz tylko po to, by współdzielenie komponentów dawało większe pola do popisu przy drobnych konwersjach. Dla przykładu, uchełmowiona głowa kierowcy Ironblastera to świetna główka na czempiona Irongutów. Taka drobna dygresja.




Oczywiście, ten akapit, mili czytelnicy, znacie już na pamięć (*jeżeli regularnie wchłaniacie moje literackie wypociny!*) – czyli pora na pochwałę Games Workshop za jakość odlewów plastikowych. Ponownie serwują nam świetny poziom detali z ich ostrością na poziomie, o którym konkurencja z kategorii SF/Fantasy może co najwyżej wyśnić sobie w błogich snach nocy letniej. Jakby tego było mało, nowe zestawy są tak odlane (*wstrzyknięte w ramkę?*), że linia podziału jest albo prawie niezauważalna, albo tak strategicznie ulokowana na wyprasce, by nie przeszkadzała. Jedyne miejsca, które będą wymagać oczyszczenie, to tylko punkty odcięcia od ramki. Czyli jakość jak zwykle szczytowa i po prostu nie można się do niczego przyczepić. Dorzućmy do tego fakt, że wszystkie elementy są – tradycyjnie – wybornie spasowane, i tak naprawdę uzyskujemy modele, które sklejają się same. Poskładanie obu wraz z wycięciem z ramek zajęło mi niecałe pół godziny – a ja jestem raczej powolnym składaczem, więc bardziej ‘manufakturowi’ hobbyści ogarną pewnie w 10 minut na sztukę. Słodko!





A tak to się prezentuje po złożeniu – jak dla mnie, godnie! Perspektywa trzy-czwarte nie pokazuje w pełni ich krasy (*a tak byli prezentowani w White Dwarfie podczas premiery*), ale spójrzcie jaki mają rozmiar w porównaniu do Imperialnego Kapitana na piechotę. To są /duże bestie/ - choć szerokością i poczuciem ‘ciężaru’ ustępują takim na przykład Skullcrusherom na Jagermeisterach, to ogr znacznie ‘podwyższa’ całą sylwetkę, i trójka czy szóstka takich gości tworzy piękny i srogo wyglądający oddział, który wyróżnia się na tle pozostałej potwornej kawalerii nietypowym cieniem sylwetki. Czyli, co tu dużo mówić – fajny oddział! Jak się dobrze chlapnie farbką, to będą poważni przykuwacze uwagi, czyli wszystko jak należy.

Opłacalność? Całkiem dobra jak na GW, bo pudełko można kupić poniżej 90 blaszek – w teorii sporo jak na dwa modele, ale są duże, są wypchane komponentami i plastiku tutaj dość, by starczyło na dziesięć zwykłych ludzików, więc wydawca dość wyjątkowo nas nie skupie na tej paczce. Inna sprawa, że duży oddział, znaczy szóstka, to jednak 300 złotych wydanych na jeden klocek ciężkiej kawalerii! No ale taki już urok Warhammera Fantasy Battle, że te kilka tysiaków na pełnowymiarową armię trzeba ogarnąć.

To wszystko na dzisiaj! A w następnych odcinku Rzutu Okiem Cyklopa otworzymy pudełko do Infinity – Merovingia Rapid Response Force czeka na rozdziewiczenie.

Ocena: 9/10
Opłacalność: 7/10
TLDR: Klasyka GW w plastiku, czyli świetna jakość, fajne wzory, łatwość montażu i dużo dodatkowych elementów – co nietypowe, to przyzwoita cena za to, co w środku znajdziemy!
Producent: Games Workshop / Cena: ~95 zł

21.05.2013

[21.V.2013] Majowe nowości od Spartan!



Zawsze to nieco zabawne, kiedy z planów wychodzą nici. Oczywiście pod warunkiem, że plany nie były kluczowe, ważne czy wymagały wypełnienia w celu osiągnięcia czegoś o wysokim priorytecie! Ale w przypadku prowadzenia bloga wpisy ma się dostateczną elastyczność, by zaplanowany wpis odsunąć o dzionek czy dwa, ponieważ coś nowego uderzyło po oczach na tyle, że potrzeba pisania okazała się zbyt duża! Wczoraj moim impulsem był ogień w trzewiach, dziś zaś… Niesamowity zachwyt przepleciony odrobiną przemyśleń. Spokojnie, nie będę was tym razem zalewał powodzią własnych myśli, lecz raczej proponuję krótką lekturę po nowościach wydawcy, który wymierza w mym umyśle kilka celnych sierpowych i prostych w Games Workshop, i jak tak dalej pójdzie, to on stanie się mym faworytem – Spartan Games.

O Spartanach z Anglii pisałem już kilka razy, zawsze w jasnym świetle. Dwukrotnie już zaznaczałem, że firma mocno się rozwija, zdobywa uznanie i ma mocną bazę fanów. To wszystko jest oczywiście prawda. Wspominałem również, że Polska Specyfika leży w tym, że do nas wszystkie takie cuda docierają wolniej, że mają trudniejszą misję z przebiciem się przez grubą skorupę Warhammerów czy LOTR’a, który na moje oko jest najpopularniejszym systemem w kraju… To też jest coś, co trudno zanegować. Ale zawsze powtarzam, że by system mógł stać się popularny i rozchwytywany, potrzebuje nie tylko dobrych zasad, ładnych modeli i przystępnych cen – ale przede wszystkim aktywistów. Ludzi, którzy poświęcą czas, werwę i często-gęsto własną krwawicę, by dany system sprzedać w swoim gronie. Na blogu Sambora możemy poczytać o jego sukcesach z Infinity, dla przykładu – oby zapał nie zgasł, i walczył! Jak ludzie obejrzą, pokulają, to się im łatwiej będzie zainteresować. I o to chodzi.

Czemu o tym wszystkim piszę? Bo zapadła decyzja. Moja własna. Na stan dzisiejszy mam rozpoczęte trzy armie do systemów GW – Ogry do WFB, zakon Synów Meduzy oraz Tau do WH40k. Od dzisiaj postanowiłem, że dopóki wydawca się nie nawróci i nie zmieni o 180 stopni swojej polityki cenowej i wydawniczej, nie mam zamiaru wydawać ani złotówki na żadne nowości; Oczywiście, nie oznacza to, że nie będę pisał o Wojennych Młotach! Będę! Bo brak zakupów plastikowych cudeńków nie wynika z mojej nienawiści do tej firmy – ba, nadal uważam że robią ładne modele a książki z The Black Library łykam jak młody, wygłodniały pelikan. Tak samo do aktualnych armii będę powolutku dokładał to, co mi brakuje a jest w moich rozpiskach. Decyzja opiera się raczej o to, że za cenę Wraithknight’a (*czołowy przykład*) czy Battleforce’a mogę sprawić dwa startery do innej gry!

Słowem, chcę przyciąć koszty związane z produktami GW do minimum i skupić ów finanse na propagowanie innych gier – Infinity, Dystopian Wars, DUST, Warmahordes czy może nawet Malifaux. Jeżeli ktoś uważa, że i tak będzie finansowo ciężko… Przykład. Wydałem dziś, co prawda na figurki z drugiej ręki (*acz w świetnym stanie*) 450 złotych na armię do Hordes – Blindwater Congregation – jest to /cała/, pełnowymiarowa armia: warlock, dwie ciężkie bestie, lesser warlock, dwie lekkie bestie, dwa solosy, sześć sztuk ciężkiej piechoty i sześć sztuk lekkiej. Wraz z moją kolekcją Warlocków to praktycznie wszystko, co ta armia na dzień dzisiejszy posiada na swojej liście. Teraz niech ktoś kupi w pełni funkcjonalną armię na średni format punktowy do WFB / WH40k za te pieniądze ;)


No, to tyle dygresji, przejdźmy do tego, co jest tematem dzisiejszego wpisu – nowości od Spartan Games! A jest tego sporo – Anglicy nie odpuszczają z ofensywą świetnych modeli i modyfikują się, zmieniają dla nas, dla graczy. Doskonałym przykładem jest wypuszczenie do ich najpopularniejszego systemu, Dystopian Wars, zestawów wsparcia, swoistych bundle oznaczonych jako Support Flotilla czy Battle Flotilla, w których dostajemy kilka różnych jednostek w jednym zestawie, zawsze o kilka funtów taniej, niż gdybyśmy chcieli poszczególne modele kupować osobno. Miły gest i znacznie ułatwia kolekcjonowanie armii! Nowy gracz może nabyć starter plus dwie dodatkowe flotylle i ma armie na każde punkty standardowo rozgrywane na stołach. Szybko i przyjemnie. Niestety, na dzień dzisiejszy nie wszystkie frakcje posiadają swoje zestawy uzupełniające, ale jestem pewien, że to tylko kwestia czasu.


Kolejną fantastyczną nowością jest prezentacja następnej nowej, grywalnej frakcji – Imperium Ottomanów nareszcie dołączy na stoły dystopijnych bitew! Rozpieszczają nas, bez dwóch zdań; Jeszcze nie ostygliśmy od wydania modeli do Chińskiej Federacji, Australii oraz Ligi Stanów Włoskich, a tutaj dostajemy kolejną grywalną frakcję. Co, na dzień dzisiejszy, oferuje graczom już bardzo szerokie spektrum wyboru, bo łącznie możemy przebierać już w 10 w pełni grywalnych, samodzielnych nacjach, a do tego dochodzą jeszcze modele sojusznicze z różnych pomniejszych sił. Rzućmy jednak okiem na nowinki do Ottomanów – modele są /piękne/, a znając jakość odlewów i ostrość detali, jaką ów wydawca uzyskuje w swojej twardej żywicy, to możemy się spodziewać, że znaczna część tego bogactwa detali zostanie dobrze oddana i uchwycona w aktualnych modelach. Jak sami widzicie, tak, władcy bliskiego wschodu podobnie jak siły francuskie postawili na okręty, które mogą chwilowo wzbić się w przestworza tak, by siać dewastację i zniszczenie z niezliczonych dział burtowych. Zapowiada się ładna i unikalna frakcja do zabawy. A ich drednot to już w ogóle perełka w koronie!


Spartan Games poprzez swoje Spartan Studio nie tylko kateruje do graczy w swoje zabawki, ale też produkuje modele dla wszystkich modelarzy, modele, które mogą znaleźć zastosowanie w wielu systemach… A teraz ogłosili powstanie nowej serii – Spartan Scenics – na łamach której będą wydawać żywiczne elementy terenów, poczynając od SCI-FI dla modeli w skali HERO (*28-32 mm*). Tereny zaprezentowana na dzień dzisiejszy są boskie – wspaniałe detale, wysoka modularność, i dla graczy takiego dla przykładu Infinity jest to zestaw praktycznie idealny, prawdziwe czyste złoto, kruszec pierwszej kategorii! Ktoś powie – 400 złotych to strasznie dużo! – I cóż, ciężko się nie zgodzić, ale tak naprawdę, kiedy to sobie rozłożymy i policzymy, wcale nie wypada tak drogo – ogólny kompleks bunktów, korytarzy i balkonów jest tak duży, że wymaga powierzchni o długości 4 na 4 stopy, czyli circa 120 na 120 cm – czyli tak naprawdę stanowić może 70-80% terenów na stole oferując odpowiednie zagęszczenie stołu. A jest to /pierwszy/ z czterech zestawów różnych, pasujących do siebie terenów; cały kompleks zbudowany ze wszystkich zestawów zaopatruje praktycznie cały stół w wysokiej jakości tereny. Dorzućmy do tego fakt, że Spartanie wydają również zestawy małych dodatków, jak skrzynie, sprzęt medyczny, komputery, szafy z bronią czy amunicją… I tak w jednej firmie kupimy wszystko, co nam potrzebne by zamienić stół w perfekcyjne środowisko do skirmishowych systemów SF.

Słowem? Znowu pół wypłaty pójdzie na figurki. Ciężkie jest życie hobbysty! No, to tyle na dzisiaj – jutro nareszcie prezentacja Mournafang Cavalry do Ogrów z WFB! Do jutra!

20.05.2013

[20.V.2013] Tańce godowe Fanów Warhammera...



Wiecie co, moi mili czytelnicy? Miałem temat. Miałem aktualny temat do omówienia, ot, chciałem poruszyć niedawno dotknięty na łamach forum Gloria Victis. Temat problemów z akceptacją naszego hobby w szerokim gronie, w środowisku naszego otoczenia. Jak pogodzić rodziców ze swoim hobby, jak walczyć ze stereotypami i politowaniem tych, którzy nie rozumieją tej zabawy, jak przekonać swoją lubą do plastikowych żołnierzyków… Ot, taki Poradnik Przetrwania dla nerdów i geeków. Jako że jestem jednym z nich i trwam do dziś w szczęściu i radości, pełen pozytywnej energii uważam, że mam odpowiednie doświadczenie i sprawdzone metody do zaprezentowania! Ale co się okazuje, dużo cieplejszy temat wyłonił się na łamach forum – wiecznie gorący, gorejący jaśniejącym płomieniem mocy i prawości, powtarzający się niemalże miesiąc w miesiąc… Czyli Rytualne Tańce Godowe graczy jęczących na bolączki związane z Hobby, które w znacznym stopniu rozumieją jako synonim do słów ‘Games Workshop’.

Więc się dzisiaj z tym zabawimy, mili Państwo, nawet jeżeli tematu tego dotykałem już w kilku podobnych sytuacyjnie tekstach, bo po prostu wygląda na to, że katechetyczna praca nigdy się nie kończy, i fanów Genialnego Wydawcy trzeba regularnie naprowadzać na ścieżkę oświecenia. Czytelnicy bloga doskonale wiedzą, że ja sam – autor – jestem jedną z wielu Dziwek Games Workshop, prawdziwym koprofilem pysznej kupy prosto od GW. Takich jak ja jest wielu – ludzi, którzy niezależnie od tego jak bardzo wielkiego kloca wydawca ustrzeli na dywan, staną nad tą śmierdzącą kupą, powiedzą, że cuchnie aż się wytrzymać nie da, że ohydna i wywraca ich wnętrzności… A potem wezmą, zapakują w torebeczkę i zaniosą pod strzechę swoich domostw. Musicie wybaczyć obrazową prezentację, ale widocznie delikatniejsze słowa i eufemizmy nie działały należycie. Ja jednak jestem dumny. Tak, pławię się w sosie własnego elitaryzmu ponieważ – choć przyjmuję wypluwki GW i proszę o dokładkę – to przynajmniej nie marszczę nad nimi noska, nie wymyślam, jak to muszę skończyć z tym wydawcą, jak ich nie cierpię i jacy oni są be, źli i w ogóle wbrew… Tylko po to, by potem dumnie obwiesić się własną hipokryzją, kiedy naturalnie towary nabędę.

Bo kto z tych, co pluje gęstą śliną na te nowinki do Eldarów (*a jest graczem tychże!*) w ostatecznym rozrachunku się oprze? Szczególnie, jak się okaże, że rzeczony Wraithknight jest silny i ociera się o bycie przegiętym – a znając próby GW, możemy na to liczyć; Duże pudło musi się sprzedać, a to wymaga, by modele nie tylko wyglądały, ale po prostu grały na stołach jak należy. Riptide z wydania Tau było nie było wszedł w listy gładko i bez narzekania, że słabeusz… Słowem, obstawiam, że wielki, upiorytowy rycerz będzie na tyle mocny, że Eldarscy gracze będą mieli solidny problem by grać tak, by się bez niego obejść. No ale to wyjdzie w praniu i w sumie niewiele ma do rzeczy do faktu, że śmieszna nieco tradycja „Jęczymy – Kupujemy” trwa i trwa… I by było zabawnie, zaiste jest tylko domeną fandomu Wojennych Młotków! Fanbaza Warmahorde czy Infinity nie ma takich spinek, takich problemów, takich zrywów.

Czy to oznacza, że Privateer Press czy Corvus Belli po prostu lepiej traktują swoich klientów? Być może. Na pewno. Tak jest w istocie. Ale tutaj działa prosta zasada – jeżeli nie podoba mi się polityka wydawnicza korporacji o nazwie Games Workshop, odnajduję żelazo w swoich jajach i zamiast jęczeć jak nastka w białych kozaczkach, że jej Biżu Bażu zamknęli pięć minut przed czasem, biorę swoją krwawicę i wydaje na co innego. Nie, to nie oznacza, że nie możecie wydawać swojej kasy jak chcecie naturalnie – bardziej to, że kiedy to robicie, to róbcie to z sensem i jakimś taktem! Bo rzucanie w kogoś pieniądze a jednoczesne buczenie, że jego produkt to kiła i syf trąci jakimś groteskowym kabaretem, jakby Tiger Lillies oglądał a nie hobbystów!

Powtarzam się. Wiem. Ale czuję, że muszę. Mam misję! Niech będzie dosadnie powiedziane – nie żyjemy w hobbystycznej pustce. Czasy, kiedy Games Workshop narzucało swobodny dyktat całemu rynkowi minęły. Tak, owszem, produkty GW nadal są najbardziej rozpowszechnione i óglnodostępne… Ale jeżeli za cenę takiego Wraithknight’a można kupić całkiem solidną armijkę do takiego na przykład Infinity czy dwa pełne startery do dowolnego systemu Spartan Games, co by można było od razu kumpla wciągnąć... To o co chodzi? W czym leży problem? CO was boli, mili państwo? Bo co mnie boli, to takie pierdzenie. Inaczej tego nie mogę nazwać. Jestem albo za, albo przeciw, a nie ‘przeciw, ale za’ – jeżeli coś mi się nie podoba, jeżeli coś mnie drażni, gra na nerwach czy zwyczajnie razi mnie, to to coś olewam w naturalnym systemie obronnym organizmu i umysłu. A nie tańczę i wymyślam w pustą przestrzeń po to, by cały Zryw, cała Wylana Bolączka została zapomniana przy pierwszej wypłacie i po premierze modeli i nowości…

Panie i panowie… Zdecydujcie się. Albo lubicie Games Workshop i ich produkty, i w takiej sytuacji kwestia finansowa nie powinna wchodzić w rachubę. Albo ich nie lubicie, i zlewacie.
Ot, takie to proste!

Uff! A jutro, z sensem i o modelach, czyli otworzę paczuszkę z plastikwym krakiem, zrobię fotki… Kolejny oddzinek Rzutu Okiem Cyklopa? A cóż to za modele? Zobaczycie jutro!

19.05.2013

[19.V.2013] SOTM: Za Imperatora!


Zgodnie z nową, świecką tradycją, w niedzielę odpuszczam sobie polowanie na tematy, otwieranie pudełek, robienie fotek modelom czy przedzieranie się przez mroki internetów w celu odnalezienia materiału do wykrzesania posta... A w zamian oferuję trochę mojej niskich lotów pisaniny! Jeżeli więc umierasz z nudów w pracy, albo po prostu nie masz nic przeciwko lekturzy osadzonej w uniwersum Młotkowej Czterdzistki, zapraszam gorąco do zapoznania się i komentowania mojego drugiego zgłoszenia do XVI edycji SOTM.

Próba zrozumienia ksenos zwanych Tyranidami jest jak próba zrozumienia i wyjaśnienia dlaczego uderza tornado, po co atakuje trzęsienie ziemi i jakie są powody, które zmusiły wulkan do erupcji. Nie są wrogami, są siłą natury. Walka z nimi jest jak biczowanie morza. w ostatecznym rozrachunku, muszą odnieść triumf. a my będziemy jedynie pokarmem.

- treść z ulotki propagandowej Kultu Genokradów, z planety Diepr-5, status: ogołocona z wszelkiego życia / Raport Ordo Xenos

Krzyk przedarł się nawet przez wrzaski umierających. Był niesamowity, jakby nie był jedynie dźwiękiem ale mocą, która sączy się przez uszy do mózgu wywierając na niego presję, wyciskając krew z organu, rozrywając wszelką wolę, krusząc odwagę, tłamsząc świadomość… Był to nieludzki, modulowany wrzask o niskim tonie zwiastujący niechybny triumf…

I upadek planety.

Lars nie wierzył własnym nogom. To, że biegł, zdawało się być dla niego czymś zupełnie abstrakcyjnym, zwyczajnie nie do pojęcia. Dookoła niego ginęły ostatki ludzkości na tak wiele wyszukanych sposób. Rozrywaniu na części przebijani kościanymi szponami, topniejący w śmierdzące, dymiące breje pod wpływami różnych kwasów, zjadani żywcem przez zarówno wielkie maszkary rodem z najczarniejszych koszmarów albo przez wszędobylskie małe robale przegryzające się przez pancerze by dorwać się do krwi i mięsa. Ktoś zawył opętańczo, kiedy wielki i ostry kryształ wybił w nim wielką dziurę, wpił się w pancerz tankietki i rozpuścił jej całą ceramitową burtę niczym cukier w szklance wrzątku. Ktoś bełkotał o litość krztusząc się toksycznymi oparami unoszącymi się z jego własnego, topniejącego ciała, spływających tkanek. Ktoś zdążył jedynie wydać z siebie krótki kwik kiedy dwa ostre haki wpiły się w niego i na mocnych, obrzydliwych linkach zrobionych z żywych ścięgien i pociągnęły ofiarę w masę tłumiących się potworów.

Horda skowyczała, syczała, pluła i wrzeszczała piekielnie.

Inwazja Tyranidów była niezwykle pouczająca, uznał Lars powoli zdając sobie świadom z tego, że zwyczajnie traci zmysły. Ot, kiedy człowiek się z nimi spotyka w teorii wie, co go czeka. w teorii. Bo chodził na wykłady. Bo komisarz pouczał. Bo w książeczce mieli informacje, ba, rycinę nawet. Wiedział, o, tyranid, kosmiczne plugastwo, ksenos istniejący tylko po to, by niszczyć, by pożerać, by doprowadzić Imperium Człowieka do zguby. Cel. Musi zostać zniszczony, wytępiony – jak szarańcza.

To miało sens. Tak powinno być. Ale potwory przybyły. i wszystko się zwyczajnie rozjebało. Ktoś mówił dzień przed inwazją, że Tyranidzi rozbiją się o miliony wyszkolonych i zwartych gwardzistów. Że zęby zjedzą na potężnych fortecach a że ich chitynowe pancerze będą pękać pod gąsienicami świętych czołgów. Lars zachichotał gorączkowo w pędzie wpadając do ciasnego korytarza, słysząc za sobą terkot karabinów i krzyki umierających. To było dobre. Och, jak świetnie się wtedy czuli. Pamiętał śpiewny głos Ykandra. Dobry chłop, trochę laluś, trochę samozwańczy bard, ale w sumie jak dochodziło do jatki, można było na niego liczyć. Powiedział, że nie może się doczekać, aż przybędą. No kurwa, gdyby jeszcze żył, Lars sam by mu rozwalił czaszkę za takie słowa.

Wpadł do szybu i chwycił się drabiny rękoma zjeżdżając po niej w dół w zawrotnym, palącym dłonie tempie. Dźwięki rzezi przycichły nieco… Ale echo potwornego wrzasku nadal dudniło mu w głowie, obiecywało śmierć. No więc przybyli, tak. i nagle ów całe ‘miliony’ gwardzistów okazały się być w mocnym deficycie liczebności, bo Tyranidzi przybyli w bilionach. z ich potwornych okrętów wylewały się kolejne monstra niemalże nieprzerwaną falą. Kiedy ktoś ustrzelił jedną paskudę zaraz pojawiały się dwie kolejne. Cała atmosfera śmierdziała od obcej krwi i flaków. Niebo czerniało od stosów płonących ścierw wysokich na milę, mógłby przysiąc. a potwory nadal uderzały. Bez wytchnienia. Dzień. Noc. Zawsze.

I dawały lekcję. Lekcję koszmarów. Bo kiedy zobaczyło się te małe bestyjki z wielkimi kłami, to się wydawało, że paskudne to to, ale co tam bywało gorzej. Lars przypomniał sobie potworne arachnidy z Folga Secundus, z otworami gębowymi z brzuchach wypełnionymi setkami śliniących się kłów. Taki mały tyranidzki wypłosz nawet się nie umywał. Ale potem nadeszły nowe bestie… Większe. Okrutniejsze. Niesamowite. Zabójcze. Jedne wyższe od Astartes o potwornych czaszkach i pulsującej żywo broni… Drugie człapiące na cztereń kończynach z wielkimi działami wyrastających z pleców… Trzecie ze skrzydłami, zalewających ich kwaśnymi deszczami. Potworności mnożyły się w tempie geometrycznym i w ciągu kilku dni krajobraz wyglądał jak ot żywcem wyjęty z piekła obrazek.

Ale nie, gdzie tam. To była dopiera rozgrzewka dla tej nieludzkiej chmary.

Lars zabarykadował za sobą śluzę, sapiąc ciężko podczas obrotów korby zabezpieczającej. Oczywiście, taka śluza zatrzyma je na kilka chwil i to w najlepszym wypadku. Ale poczuł się lepiej.

Gorąco było straszne. 

Reaktory plazmowe miasta-fortecy. Pomagał je budować. Uśmiechnął się kiedy fala niemalże wrzącego powietrza dmuchnęła mu w twarz. Pamiętał, jak powstawały, pamiętał, jak transportował ogromne komponenty. Pamiętał wypranego z życia i bodajże z chirurgicznie wyciętych poczuciem humoru tech-adepta Mechanicusa, który nadzorował ich powstawanie.

Serce umierającej planety.

***

Czarny bezmiar kosmicznej pustki pękł z bezgłośnym dźwiękiem rozdartej rzeczywistości, wielobarwne kosmyki psychicznej energii Empireum rozwiewały się w styku z realną materią. Wykwit portalu zamigotał, niczym dioda u kresu swojego żywota po czym zgasła, wypluwając z siebie kilka okrętów o barokowych kształtach, w tym jeden ogromny w skali, niczym gargantuiczna, unosząca się w przestrzeni bazylika o wielu nawach i wieżach, z setkami uzbrojonych stanowisk artyleryjskich i zestawie wydechów ogromnych silników plazmowych, gorejących niczym miniaturowe słońca.

- Oto granica – rzekł cichy głos. Głos, który sugerował, że jego właściciel równie dobrze mógł w danym momencie myśleć o ceremonii parzenia tijanu na swojej ojczystej planecie. Głos kogoś odległego duchem. Głos astropaty, dla którego sfera rzeczywista była zaledwie kotwicą. – Dalej nie można. Nie mogę. Zasłona. Cień. Cień w osnowie. – dodał znużony.

- Rozumiem. – odpowiedział inny głos. Baryton i to donośny. Szorstki i surowy z całą pewnością, głos, który jest przyzwyczajony do posłuchu a nie zna sprzeciwu. Mocny głos, który należał do kapitana kompanii bojowej Alfa zakonu Synów Meduzy, okrytego sławą Argo Follexa zwanego i znanego pod imieniem Żelaznego Bicza. – Ile dni podróży zanim osiągniemy cel? Reltoza nie może czekać i chyba nie muszę nikomu z tu obecnych o tym przypominać. – rzucił ostro, kierując spojrzenie ku dowódcy nawigacji przestrzennej.

- Tak jest, Panie, ale robimy co w naszej mocy… - wykrztusił oficer, czerwony na twarzy i ewidentnie spięty. Pociągnął palcem za kołnierz, który najwidoczniej zaczął go uwierać i nerwowo chwycił za medal minionej kampanii… Tik nerwowy, który nie uszedł uwadze Follexa i który nieodmiennie poprzedzał złe wieści. – Niestety, um… Zostaliśmy wyrzuceniu dość daleko od systemu i, um…

- Nie znam systemu o nazwie ‘I, um’. – przerwał surowo astertes – i nie będę tolerował wymówek i tłumaczeń. Ale nie będziemy też próbować naginać faktów. Wiem, że jesteśmy dalej, niż tego bym sobie życzył, ale to nie powód do zwlekania. Ile?

Oficer drgnął przerażony, pocąc się widocznie, patrząc na ogromną sylwetkę kapitana z przestrachem i absolutnym brakiem zrozumienia.

- Ile… Ile czego, mój Panie?

- Na święty Tron, ile dni do wejścia w system Reltoza? – nowy głos brzmiał nie mniej donośnie od ciężkiego barytonu kapitana a należał do sierżanta Scypiona, który nie był znany z cierpliwości ani tolerancji tych, którzy jej nadużywają. – Doprawdy nie rozumiem, dlaczego znosisz takich głupców, Argo, na twoim mie-

- Nie jesteś na moim miejscu. Właśnie przez takie komentarze, niech zauważę. – przerwał kapitan z paskudnym uśmiechem a stary sierżant westchnął tylko i wzruszył ramionami bez dalszych słów. – Ile więc tych dni?

- Pięć, mój P-Panie. – wyjąkał oficer nawigacji przestrzennej. Widać, nie był to człowiek nawykły do zbierania werbalnych razów od dowódców, a już z cała pewnością nie od Astartes. Żałosna namiastka człowieka, naprawdę, najpewniej dostał stanowisko przez rodzinne koligacje. Smutne. Kapitan westchnął i machnął ręką.

- Do dzieła. Za pięć dni mam widzieć przez ten szklany wizjer nasz cel. w innym razie sierżant Scypio z wami porozmawia. i na Imperatora… Oby nie było za późno.

Flota ruszyła bezgłośnie przez pustkę kosmosu.

***

Nie miał za wiele czasu.

Gródź, którą zamknął szczelnie za sobą już ściekała topionym metalem i towarzyszącym sykiem błyskawicznej, nienaturalnej oksydacji kiedy biochemiczne kwasy obcych powoli acz nieuchronnie przeżerały się przez kolejne nity włazu.

Wiedział, co miał robić, choć technik z niego żaden.

O. Rura. Długa, ciągnąca się przez całą długość gargantuicznych podziemnych sal i pomimo panujących upałów bijących falami od generatorów plazmowych była pokryta szronem i nieustannymi obłoczkami wiecznej walki gorąco z płynącym przez przewody czystym zimnem, płynnym chłodziwem systemu. 

O to mu chodziło. Szybko zdjął z pasa pakiet granatów termicznych, przeklinając pod nosem związał je linką z plecaka, sprawdził trzymanie węzłów…

Syk przemienił się w głuchy ryk kiedy właz śluzy upadł z doprowadzającym do mdłości mlaśnięciem w breję roztopionego metalu a wielka głowa okryta kościanymi płytami pancerz wsunęła się do środa, małe, czarne jak gagat oczka spojrzały na niego, skupiły wzrok i błysnęły inteligencją i wrogością. Potwór zasyczał przeciągle, ślina kapała z jego obnażonych, długich kłów…

Lars krzyknął i zarechotał. Popieprzona reakcja, ale nie panował nad sobą już wcale.

- Miałem kiedyś psa. Podobnie na mnie patrzył, jak mu żreć nie dałem.

Wyszeptał cicho, a bestia odpowiedziała mu gardłowym skowytem po czym wdarła się do gorącego pomieszczenia zwyczajnie rozrywając wejście włazu na strzępy. 

- No pięknie. Wiesz, ile to kosztowało pracy? No nic to.

Lars odbezpieczył trzy granaty i cisnął wiązkę prosto nad wystająca ze ściany rurę przewodzącą chłodziwo. Pakunek wylądował na lodowat ej powierzchni i przymarzł do nie błyskawicznie.

- Przyprowadziłeś kumpli? Szkoda by było, gdyby nie wpadli, jak już tu są…

Granaty termiczne błysnęły jak miniaturowe gwiazdy. Powietrze zgęstniało, kiedy fale ciepła zderzyły się z czystym mrozem, które wypływało z wyrwy w przewodzie. Czerwone lampki alarmowe zabłysnęły na wszystkich ścianach, syrena wyła.

- No, to mamy z minutkę… - Lars uśmiechnął się to kolosalnego potwora opętańczo.

I skonał, kiedy wielka bestia jednym machnięciem ogromnego, kościanego ostrza rozczepiła go na dwie połowy.

***

- Na Tron… Co to było?

Zdumienie w głosie sierżanta było równie zaskakujące co jasny rozbłysk w czerni kosmosu, dość wyraźny i o pomarańczowej barwie ukoronowanej fioletowymi rozbłyskami. Kapitan Follex zmarszczył brew. Tyranidzi nie działali w ten sposób.

- Mistrzu? Co jesteś w stanie na ten temat mi powiedzieć? Szybko i zwięźle, proszę. Florystyka wypowiedzi drażni mnie.

Astropata kiwnął głową jakby był w letargu, ale jego szeroko rozwarte, niewidzące oczy drgały tak, jakby wpatrywał się w coś zarówno pięknego jak i przerażającego. Po kilku chwilach niezręcznej ciszy westchnął i skierował swój mleczny wzrok na potężną sylwetkę Astartes.

- Misja. Nieaktualna. Reltoza V nie istnieje. – wyszeptał.

Na mostku zapadła cisza przepełniona niezrozumieniem.

- Jak to ‘nie istnieje’? – zapytał w końcu sierżant Scypio pustym, suchym głosem. – Planety, jak podpowiada mi doświadczenie, nie przestają tak po prostu istnieć, astropato. Mówże!”

- Mamy obraz! – krzyknął jakiś młodszy oficer komunikacji, którego imię wymknęło się kapitanowi z pamięci. 

- Na co czekasz. Na hololit, natychmiast! 

Trójwymiarowa projekcja zamigotała i ukazała obraz, który choć prezentował sobą dość ciekawą scenę, z pewnością nie był obrazem średniej wielkości planety suchej jaką była Reltoza V. Był tam obiekt, który z grubsza wyglądał na sferę, ale tak popękaną, tak zmaltretowaną i otoczoną sięgającą setki kilometrów chmurą odłamków, pyłu i jonizujących się sztormów…

- Reltoza V, panie mój. – wyszeptał astropata. – Zginęła wraz obrońcami. i pochłonęła ksenos.

Kapitan wpatrywał się w obraz szalejącego, kosmicznego sztormu dookoła zrujnowanego globu. Szansa, że ktokolwiek… cokolwiek było w stanie tam przetrwać zwyczajnie nie istniała. Jak to…

- Mamy komunikat! Nagrany na satelitach komunikacyjnych. Kilka przetrwało, zmiecione z orbity falą uderzeniową. To wiadomość. Spisana. Pochodzi z geo-frontu planety… - poinformował młodszy oficer i bez dalszego polecenia zaczął czytać – „Lars Frans, Sto Sześciedziąty Regiment Reltoziańskich Piechurów, kod 114-122-564. Jestem sam. Wszyscy zginęli. Nie mam czasu. Jestem przy reaktorach. Zakończę to. Za Imperatora.”

Mostek ponownie ogarnęła cisza.

Kapitan Argo Follex, Żelazny Bicz, dowódca kompanii bojowej Alfa zakonu Synów Meduzy uśmiechnął się do siebie.

Za Imperatora.