19.05.2013

[19.V.2013] SOTM: Za Imperatora!


Zgodnie z nową, świecką tradycją, w niedzielę odpuszczam sobie polowanie na tematy, otwieranie pudełek, robienie fotek modelom czy przedzieranie się przez mroki internetów w celu odnalezienia materiału do wykrzesania posta... A w zamian oferuję trochę mojej niskich lotów pisaniny! Jeżeli więc umierasz z nudów w pracy, albo po prostu nie masz nic przeciwko lekturzy osadzonej w uniwersum Młotkowej Czterdzistki, zapraszam gorąco do zapoznania się i komentowania mojego drugiego zgłoszenia do XVI edycji SOTM.

Próba zrozumienia ksenos zwanych Tyranidami jest jak próba zrozumienia i wyjaśnienia dlaczego uderza tornado, po co atakuje trzęsienie ziemi i jakie są powody, które zmusiły wulkan do erupcji. Nie są wrogami, są siłą natury. Walka z nimi jest jak biczowanie morza. w ostatecznym rozrachunku, muszą odnieść triumf. a my będziemy jedynie pokarmem.

- treść z ulotki propagandowej Kultu Genokradów, z planety Diepr-5, status: ogołocona z wszelkiego życia / Raport Ordo Xenos

Krzyk przedarł się nawet przez wrzaski umierających. Był niesamowity, jakby nie był jedynie dźwiękiem ale mocą, która sączy się przez uszy do mózgu wywierając na niego presję, wyciskając krew z organu, rozrywając wszelką wolę, krusząc odwagę, tłamsząc świadomość… Był to nieludzki, modulowany wrzask o niskim tonie zwiastujący niechybny triumf…

I upadek planety.

Lars nie wierzył własnym nogom. To, że biegł, zdawało się być dla niego czymś zupełnie abstrakcyjnym, zwyczajnie nie do pojęcia. Dookoła niego ginęły ostatki ludzkości na tak wiele wyszukanych sposób. Rozrywaniu na części przebijani kościanymi szponami, topniejący w śmierdzące, dymiące breje pod wpływami różnych kwasów, zjadani żywcem przez zarówno wielkie maszkary rodem z najczarniejszych koszmarów albo przez wszędobylskie małe robale przegryzające się przez pancerze by dorwać się do krwi i mięsa. Ktoś zawył opętańczo, kiedy wielki i ostry kryształ wybił w nim wielką dziurę, wpił się w pancerz tankietki i rozpuścił jej całą ceramitową burtę niczym cukier w szklance wrzątku. Ktoś bełkotał o litość krztusząc się toksycznymi oparami unoszącymi się z jego własnego, topniejącego ciała, spływających tkanek. Ktoś zdążył jedynie wydać z siebie krótki kwik kiedy dwa ostre haki wpiły się w niego i na mocnych, obrzydliwych linkach zrobionych z żywych ścięgien i pociągnęły ofiarę w masę tłumiących się potworów.

Horda skowyczała, syczała, pluła i wrzeszczała piekielnie.

Inwazja Tyranidów była niezwykle pouczająca, uznał Lars powoli zdając sobie świadom z tego, że zwyczajnie traci zmysły. Ot, kiedy człowiek się z nimi spotyka w teorii wie, co go czeka. w teorii. Bo chodził na wykłady. Bo komisarz pouczał. Bo w książeczce mieli informacje, ba, rycinę nawet. Wiedział, o, tyranid, kosmiczne plugastwo, ksenos istniejący tylko po to, by niszczyć, by pożerać, by doprowadzić Imperium Człowieka do zguby. Cel. Musi zostać zniszczony, wytępiony – jak szarańcza.

To miało sens. Tak powinno być. Ale potwory przybyły. i wszystko się zwyczajnie rozjebało. Ktoś mówił dzień przed inwazją, że Tyranidzi rozbiją się o miliony wyszkolonych i zwartych gwardzistów. Że zęby zjedzą na potężnych fortecach a że ich chitynowe pancerze będą pękać pod gąsienicami świętych czołgów. Lars zachichotał gorączkowo w pędzie wpadając do ciasnego korytarza, słysząc za sobą terkot karabinów i krzyki umierających. To było dobre. Och, jak świetnie się wtedy czuli. Pamiętał śpiewny głos Ykandra. Dobry chłop, trochę laluś, trochę samozwańczy bard, ale w sumie jak dochodziło do jatki, można było na niego liczyć. Powiedział, że nie może się doczekać, aż przybędą. No kurwa, gdyby jeszcze żył, Lars sam by mu rozwalił czaszkę za takie słowa.

Wpadł do szybu i chwycił się drabiny rękoma zjeżdżając po niej w dół w zawrotnym, palącym dłonie tempie. Dźwięki rzezi przycichły nieco… Ale echo potwornego wrzasku nadal dudniło mu w głowie, obiecywało śmierć. No więc przybyli, tak. i nagle ów całe ‘miliony’ gwardzistów okazały się być w mocnym deficycie liczebności, bo Tyranidzi przybyli w bilionach. z ich potwornych okrętów wylewały się kolejne monstra niemalże nieprzerwaną falą. Kiedy ktoś ustrzelił jedną paskudę zaraz pojawiały się dwie kolejne. Cała atmosfera śmierdziała od obcej krwi i flaków. Niebo czerniało od stosów płonących ścierw wysokich na milę, mógłby przysiąc. a potwory nadal uderzały. Bez wytchnienia. Dzień. Noc. Zawsze.

I dawały lekcję. Lekcję koszmarów. Bo kiedy zobaczyło się te małe bestyjki z wielkimi kłami, to się wydawało, że paskudne to to, ale co tam bywało gorzej. Lars przypomniał sobie potworne arachnidy z Folga Secundus, z otworami gębowymi z brzuchach wypełnionymi setkami śliniących się kłów. Taki mały tyranidzki wypłosz nawet się nie umywał. Ale potem nadeszły nowe bestie… Większe. Okrutniejsze. Niesamowite. Zabójcze. Jedne wyższe od Astartes o potwornych czaszkach i pulsującej żywo broni… Drugie człapiące na cztereń kończynach z wielkimi działami wyrastających z pleców… Trzecie ze skrzydłami, zalewających ich kwaśnymi deszczami. Potworności mnożyły się w tempie geometrycznym i w ciągu kilku dni krajobraz wyglądał jak ot żywcem wyjęty z piekła obrazek.

Ale nie, gdzie tam. To była dopiera rozgrzewka dla tej nieludzkiej chmary.

Lars zabarykadował za sobą śluzę, sapiąc ciężko podczas obrotów korby zabezpieczającej. Oczywiście, taka śluza zatrzyma je na kilka chwil i to w najlepszym wypadku. Ale poczuł się lepiej.

Gorąco było straszne. 

Reaktory plazmowe miasta-fortecy. Pomagał je budować. Uśmiechnął się kiedy fala niemalże wrzącego powietrza dmuchnęła mu w twarz. Pamiętał, jak powstawały, pamiętał, jak transportował ogromne komponenty. Pamiętał wypranego z życia i bodajże z chirurgicznie wyciętych poczuciem humoru tech-adepta Mechanicusa, który nadzorował ich powstawanie.

Serce umierającej planety.

***

Czarny bezmiar kosmicznej pustki pękł z bezgłośnym dźwiękiem rozdartej rzeczywistości, wielobarwne kosmyki psychicznej energii Empireum rozwiewały się w styku z realną materią. Wykwit portalu zamigotał, niczym dioda u kresu swojego żywota po czym zgasła, wypluwając z siebie kilka okrętów o barokowych kształtach, w tym jeden ogromny w skali, niczym gargantuiczna, unosząca się w przestrzeni bazylika o wielu nawach i wieżach, z setkami uzbrojonych stanowisk artyleryjskich i zestawie wydechów ogromnych silników plazmowych, gorejących niczym miniaturowe słońca.

- Oto granica – rzekł cichy głos. Głos, który sugerował, że jego właściciel równie dobrze mógł w danym momencie myśleć o ceremonii parzenia tijanu na swojej ojczystej planecie. Głos kogoś odległego duchem. Głos astropaty, dla którego sfera rzeczywista była zaledwie kotwicą. – Dalej nie można. Nie mogę. Zasłona. Cień. Cień w osnowie. – dodał znużony.

- Rozumiem. – odpowiedział inny głos. Baryton i to donośny. Szorstki i surowy z całą pewnością, głos, który jest przyzwyczajony do posłuchu a nie zna sprzeciwu. Mocny głos, który należał do kapitana kompanii bojowej Alfa zakonu Synów Meduzy, okrytego sławą Argo Follexa zwanego i znanego pod imieniem Żelaznego Bicza. – Ile dni podróży zanim osiągniemy cel? Reltoza nie może czekać i chyba nie muszę nikomu z tu obecnych o tym przypominać. – rzucił ostro, kierując spojrzenie ku dowódcy nawigacji przestrzennej.

- Tak jest, Panie, ale robimy co w naszej mocy… - wykrztusił oficer, czerwony na twarzy i ewidentnie spięty. Pociągnął palcem za kołnierz, który najwidoczniej zaczął go uwierać i nerwowo chwycił za medal minionej kampanii… Tik nerwowy, który nie uszedł uwadze Follexa i który nieodmiennie poprzedzał złe wieści. – Niestety, um… Zostaliśmy wyrzuceniu dość daleko od systemu i, um…

- Nie znam systemu o nazwie ‘I, um’. – przerwał surowo astertes – i nie będę tolerował wymówek i tłumaczeń. Ale nie będziemy też próbować naginać faktów. Wiem, że jesteśmy dalej, niż tego bym sobie życzył, ale to nie powód do zwlekania. Ile?

Oficer drgnął przerażony, pocąc się widocznie, patrząc na ogromną sylwetkę kapitana z przestrachem i absolutnym brakiem zrozumienia.

- Ile… Ile czego, mój Panie?

- Na święty Tron, ile dni do wejścia w system Reltoza? – nowy głos brzmiał nie mniej donośnie od ciężkiego barytonu kapitana a należał do sierżanta Scypiona, który nie był znany z cierpliwości ani tolerancji tych, którzy jej nadużywają. – Doprawdy nie rozumiem, dlaczego znosisz takich głupców, Argo, na twoim mie-

- Nie jesteś na moim miejscu. Właśnie przez takie komentarze, niech zauważę. – przerwał kapitan z paskudnym uśmiechem a stary sierżant westchnął tylko i wzruszył ramionami bez dalszych słów. – Ile więc tych dni?

- Pięć, mój P-Panie. – wyjąkał oficer nawigacji przestrzennej. Widać, nie był to człowiek nawykły do zbierania werbalnych razów od dowódców, a już z cała pewnością nie od Astartes. Żałosna namiastka człowieka, naprawdę, najpewniej dostał stanowisko przez rodzinne koligacje. Smutne. Kapitan westchnął i machnął ręką.

- Do dzieła. Za pięć dni mam widzieć przez ten szklany wizjer nasz cel. w innym razie sierżant Scypio z wami porozmawia. i na Imperatora… Oby nie było za późno.

Flota ruszyła bezgłośnie przez pustkę kosmosu.

***

Nie miał za wiele czasu.

Gródź, którą zamknął szczelnie za sobą już ściekała topionym metalem i towarzyszącym sykiem błyskawicznej, nienaturalnej oksydacji kiedy biochemiczne kwasy obcych powoli acz nieuchronnie przeżerały się przez kolejne nity włazu.

Wiedział, co miał robić, choć technik z niego żaden.

O. Rura. Długa, ciągnąca się przez całą długość gargantuicznych podziemnych sal i pomimo panujących upałów bijących falami od generatorów plazmowych była pokryta szronem i nieustannymi obłoczkami wiecznej walki gorąco z płynącym przez przewody czystym zimnem, płynnym chłodziwem systemu. 

O to mu chodziło. Szybko zdjął z pasa pakiet granatów termicznych, przeklinając pod nosem związał je linką z plecaka, sprawdził trzymanie węzłów…

Syk przemienił się w głuchy ryk kiedy właz śluzy upadł z doprowadzającym do mdłości mlaśnięciem w breję roztopionego metalu a wielka głowa okryta kościanymi płytami pancerz wsunęła się do środa, małe, czarne jak gagat oczka spojrzały na niego, skupiły wzrok i błysnęły inteligencją i wrogością. Potwór zasyczał przeciągle, ślina kapała z jego obnażonych, długich kłów…

Lars krzyknął i zarechotał. Popieprzona reakcja, ale nie panował nad sobą już wcale.

- Miałem kiedyś psa. Podobnie na mnie patrzył, jak mu żreć nie dałem.

Wyszeptał cicho, a bestia odpowiedziała mu gardłowym skowytem po czym wdarła się do gorącego pomieszczenia zwyczajnie rozrywając wejście włazu na strzępy. 

- No pięknie. Wiesz, ile to kosztowało pracy? No nic to.

Lars odbezpieczył trzy granaty i cisnął wiązkę prosto nad wystająca ze ściany rurę przewodzącą chłodziwo. Pakunek wylądował na lodowat ej powierzchni i przymarzł do nie błyskawicznie.

- Przyprowadziłeś kumpli? Szkoda by było, gdyby nie wpadli, jak już tu są…

Granaty termiczne błysnęły jak miniaturowe gwiazdy. Powietrze zgęstniało, kiedy fale ciepła zderzyły się z czystym mrozem, które wypływało z wyrwy w przewodzie. Czerwone lampki alarmowe zabłysnęły na wszystkich ścianach, syrena wyła.

- No, to mamy z minutkę… - Lars uśmiechnął się to kolosalnego potwora opętańczo.

I skonał, kiedy wielka bestia jednym machnięciem ogromnego, kościanego ostrza rozczepiła go na dwie połowy.

***

- Na Tron… Co to było?

Zdumienie w głosie sierżanta było równie zaskakujące co jasny rozbłysk w czerni kosmosu, dość wyraźny i o pomarańczowej barwie ukoronowanej fioletowymi rozbłyskami. Kapitan Follex zmarszczył brew. Tyranidzi nie działali w ten sposób.

- Mistrzu? Co jesteś w stanie na ten temat mi powiedzieć? Szybko i zwięźle, proszę. Florystyka wypowiedzi drażni mnie.

Astropata kiwnął głową jakby był w letargu, ale jego szeroko rozwarte, niewidzące oczy drgały tak, jakby wpatrywał się w coś zarówno pięknego jak i przerażającego. Po kilku chwilach niezręcznej ciszy westchnął i skierował swój mleczny wzrok na potężną sylwetkę Astartes.

- Misja. Nieaktualna. Reltoza V nie istnieje. – wyszeptał.

Na mostku zapadła cisza przepełniona niezrozumieniem.

- Jak to ‘nie istnieje’? – zapytał w końcu sierżant Scypio pustym, suchym głosem. – Planety, jak podpowiada mi doświadczenie, nie przestają tak po prostu istnieć, astropato. Mówże!”

- Mamy obraz! – krzyknął jakiś młodszy oficer komunikacji, którego imię wymknęło się kapitanowi z pamięci. 

- Na co czekasz. Na hololit, natychmiast! 

Trójwymiarowa projekcja zamigotała i ukazała obraz, który choć prezentował sobą dość ciekawą scenę, z pewnością nie był obrazem średniej wielkości planety suchej jaką była Reltoza V. Był tam obiekt, który z grubsza wyglądał na sferę, ale tak popękaną, tak zmaltretowaną i otoczoną sięgającą setki kilometrów chmurą odłamków, pyłu i jonizujących się sztormów…

- Reltoza V, panie mój. – wyszeptał astropata. – Zginęła wraz obrońcami. i pochłonęła ksenos.

Kapitan wpatrywał się w obraz szalejącego, kosmicznego sztormu dookoła zrujnowanego globu. Szansa, że ktokolwiek… cokolwiek było w stanie tam przetrwać zwyczajnie nie istniała. Jak to…

- Mamy komunikat! Nagrany na satelitach komunikacyjnych. Kilka przetrwało, zmiecione z orbity falą uderzeniową. To wiadomość. Spisana. Pochodzi z geo-frontu planety… - poinformował młodszy oficer i bez dalszego polecenia zaczął czytać – „Lars Frans, Sto Sześciedziąty Regiment Reltoziańskich Piechurów, kod 114-122-564. Jestem sam. Wszyscy zginęli. Nie mam czasu. Jestem przy reaktorach. Zakończę to. Za Imperatora.”

Mostek ponownie ogarnęła cisza.

Kapitan Argo Follex, Żelazny Bicz, dowódca kompanii bojowej Alfa zakonu Synów Meduzy uśmiechnął się do siebie.

Za Imperatora.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz