18.10.2013

[18.X.2013] Piguła: Warzone


Piątek jesienny to idealny czas na nostalgiczne przemyślenia i melancholijne popijanie zielonej herbaty i udawanie, że się dba o zdrowie – ot, jesienna aura w pełnej krasie. A skoro nadchodzi odpowiednia atmosfera, to czemu by nie odkurzyć z kartonu starych numerów Magii i Miecza, otworzyć na wkładce z Kronik Mutantów i nie połączyć dwóch tematów na raz. Widzicie, Emeryt wytknął poniekąd słusznie, że w poprzednim poście o ciekawych projektach crowdfundingowych nie wspominam bodajże o największym produkcie, który ma realne szansę stać się bardzo mocnym zawodnikiem na rynku gier bitewnych – Warzone: Resurrection – który jest na tyle ciekawą pozycją,  nie tyle ze względu na znane i swego czasu bardzo popularne uniwersum, ale głównie dlatego, że jest to Polski projekt! Zanim jednak przejdę do tego, czym ów projekt jest i czym chciałby być, pozwolę sobie wam, mili czytelnicy, przybliżyć czym ów Warzone jest i jakie było trudne perypetie tej licencji – ot chociażby dlatego, że nie każdy z was musi znać tę historię, a było nie było jest ona dość ważnym elementem rozwoju gier bitewnych w kraju. Do dzieła!


Warzone powstał w roku 1995 nakładem wydawnictwa Target Games i nie powstało z pustki czy nagłej igły natchnienia ale było przeniesieniem już popularnego w tym okresie systemu RPG o wdzięcznej nazwie Kroniki Mutantów, które zdobyły serca graczy na całym świecie w roku 1993 dzięki aplikacji mrocznego klimatu techno-fantasy, gdzie cyberpunk łączył się mocno z okultyzmem i pozwalało zombi-cyborgom na sensowne funkcjonowanie. A przecież który młody, zapalony geek nie czuje radości na myśl o legionie zombi-cyborgów, techno-inkwizycji oraz wielkich pukawek o kształtach rodem z pierwszej wojny światowej rzuconych w kosmos? O tym, że Kroniki Mutanów były popularne niech świadczy fakt, że powstało nie tylko masę produktów spin-offowych – dwie karcianki, w tym jedna zabójczo popularna, gra na Super Nintendo i Sega Genesis, trylogia książek, krótka seria komiksów, trzy oficjalne gry planszowe… Mamy nawet film z 2008 roku luźno bazujący na tym uniwersum a w tym samym roku FFG na ‘wynajętej’ licencji próbowało sił w reaktywacji zabawy tworząc grę figurkową Mutant Chronicles, która jednak musiała ponieść klęskę, bo FFG w tych czasach nie miało pojęcia jak się prowadzi i wydaje gry tego typu. Oczywiście poza powyższymi na kanwie popularnego settingu i gry fabularnej wydawnictwo postanowiło uderzyć na jeszcze jeden rynek – figurkowe gry bitewne – i w ten oto sposób Warzone pojawił się na sklepowych półkach.

No ale to dopiero początek, bo fakt, że gra powstała i zyskała światowe uznanie, nie oznacza nic dla polskiego rynku… Czemu więc Kroniki Mutantów tak świetnie się zaaklimatyzowały na naszym ryneczku i przez kilka ładnych lat stanowiły, bez przekłamania mogę powiedzieć, kluczowy i dominujący system pośród bitewaniakowców? Powiem od razu szczerze – sam nie mam 30+ lat, więc ‘era Warzone’ to dla mnie opowieści i mity, bo kiedy zacząłem się na poważnie interesować grami figurkowymi Warzone był już mocno w odwrocie, podeptany, opuszczony i bez przyszłości, znany jedynie dlatego, że hobbyści, których spotykałem, nadal mieli własne kolekcje i nadal ostro ciułali w Doom Troopera… No i jeszcze w Magii i Mieczu, który się kupowało dla materiałów do WFRP, edycji pierwszej, też były wstawki w postaci tekstów z magazynu „Chronicles”. Mimo to trochę badań tematu wystarczyło, by stworzyć klarowny obraz sytuacji – Warzone popularność zdobyło dwoma potężnymi walorami: konkurencyjnością cenową oraz polskich tłumaczeniem!

Pierwszy „Polski” Bitewniak


Oto kluczowy element, dzięki któremu w kraju Warzone wybuchło i pokryło płomieniami cały kraj. Gdziekolwiek znalazłeś geeka czy klub tychże występujących w naturze stworzeń, tam był Warzone. A wszystko dzięki wydawnictwu MAG (*powiedziałbym, ze kultowemu, bo to w dużej mierze dzięki MAG’owi w kraju fantastyka i wszelkie jej odmiany wpełzła pod strzechy*) mogliśmy się po raz pierwszy w historii cieszyć grą bitewną przełożoną na język rodzimy. Owszem, wcześniej wydano z ‘ramienia Games Workshop’ Space Hulk’a, ale to przecież planszówka, więc się nie liczy! Jakby tego było mało, MAG nie zasypywał gruszek w popiele i ostro promował system i wspierał go z całych dostępnych na owe czasy sił, wydając spolszczone dodatki czy właśnie tłumacząc artykuły z branżowego czasopisma poświęconego tej grze i temu uniwersum – „Chronicles” – i dodając je w formie wkładki do magazynu, który kształtował polski fandom fantastyki, czyli do „Magii i miecza”. Było to niesamowicie ważne bo… Kurde, powiedzcie mi, mili czytelnicy, jeżeli macie te 25+ lat czy coś koło tego – nie spotkaliście się z tym magazynem? Nie kupowaliście? Nie macie ich nadal gdzieś zjadające kurz w piwnicy czy na stryszku?

Przed 2000 rokiem tak naprawdę nie było niczego innego i jeżeli było się miłośnikiem fantastyki a przede wszystkim gier fabularnych, Magia i Miecz to była pozycja obowiązkowa – aż wstyd było nie zbierać. Możemy więc mówić, że w czasach, w których w Polsce internet i internetowe społeczności raczkowały i nie oferowały takiej łatwości w dzieleniu się informacjami, jaką mamy teraz, to tak czy owak Warzone dzięki wsparciu MAG’a trafiał wszędzie – jeżeli tylko ktoś był zainteresowany tematem, po prostu nie było szansy, by nie natrafił na Kroniki Mutantów, które w kraju reprezentowały dumnie dwie gry – karciany Doom Trooper i figurkowy Warzone. Fakt, że podręczniki były /relatywnie tanie/ i co najważniejsze, po polsku (*a nawet dzisiaj grom graczy z mową Churchilla średnio sobie radzi, lub wcale…*) na pewno tylko wspomagał szerzenie tego systemu jako nadwornej gry polskich bitewniakowców.

Trudne dzieje, czyli zgubny wpływ mamony (a dokładnie: jej braku!)


Gra przyjęła się ciepło, nie tylko poza granicami, ale również u nas – graczy przybywało niemalże geometrycznie, coraz więcej miejsc sprzedawało w sumie niedrogie, a nienajgorsze modele, tworzyły się kluby, turnieje, Warzone atakował konwenty… Słowem, wszystko pięknie kwitło, ale niestety, brak doświadczenia i ogarnięcia wydawcy powoli dawał w kość, bo kolejne dodatki łamały balans rozgrywki aż do momentu, w którym armie biegały na niemalże nieśmiertelnych bohaterach i rozgrywki powoli zaczynały tracić sens. Znużenie grą zaczęło dopiekać nawet najbardziej oddanym miłośnikom, a wydawca popełnił kluczowy błąd… Milcząc. Przez prawie rok, od 1997 do 1998, nie pojawiało się /nic nowego/ do systemu – ani w formie papierowego dodatku ani pod postacią nowych modeli. Czarnowidzowie widzieli już zgon, przepowiadali śmierć, jak to często bywa w zastojach, część ludzi znudziło się czekaniem i przerzuciło na konkurencję…

A w roku 1998 Target Games nagle jakby odżyło, wyszło niczym Łazarz z jaskini i głośnym hukiem ogłosiło nadejście drugiej, poprawionej edycji! Radość w środowisku była wielka, wszyscy się cieszyli, tym bardziej, że twórcy gry podeszli do tematu całkiem profesjonalnie, i wydali drugą edycję w formie tłustego pudła, niczym startery znane spod sztandaru Games Workshop – wypchane bo brzegi radością, oferujące aż 80 (!) modeli, podręcznik podzielony na trzy oddzielne książki, stos żetonów i wzorników… Naprawdę tłuste pudło, nawet jeżeli oferowane modele to było głównie klony. I tutaj zaczęły się problemy – po pierwsze, fluff został podobno dość znacznie zmieniony i przepisany (*piszę podobno, bo sam nie miałem możliwości wczytać się w oba podręczniki, i sprawdzić, na ile to prawda – ale ogólne zdanie fanów można poczytać po dziś dzień na opuszczonych forach i uniwersalnie brzmi, że była to zła decyzja!*) a wydawca już wtedy borykał się z finansowymi problemami. Potem dokonali błędu w postaci dodatków ‘frakcyjnych’ – co wyglądało niejako jak próba skopiowania poczynań GW, wydając dodatek poświęcony w danym momencie jednej armii, co spadło na kruchy balans gry niczym meteoryt. Wraz z wydaniem Venus: Bauhaus Forces of War nagle ci gracze, którzy zbierali Bauhas dostali ogromnego kopa i ich armia dosłownie z dnia na dzień stała się najmocniejszą frakcją w grze, ciesząc się nowymi jednostkami, bohaterami, zasadami… Target Games niezrażony reakcją fanów argumentował, że wszystko powróci do złotej normy i się ładnie wyważy, kiedy każda megakorporacja dostanie swoją własną kniżkę, prawda? No więc kontynuowali, wydając drugi dodatek – Mars:  Capitol Forces of War  - który, oczywiście, nie zrównał armii do poziomu Bauhasu lecz wywindował siłę Kapitolu jako najmocniejszej frakcji w grze... I teraz został zadany ostateczny cios, bo reszta frakcji musiała obyć się smakiem.

Target Games poszło z torbami. W 1999 oficjalnie ogłosiło bankructwo a licencje zostały ‘rozdysponowane’ do różnych firm, które powstały w wyniku wewnętrznej restrukturyzacji firmy. Kroniki Mutantów jednak okazały się na tyle ‘apetycznym kąskiem’, że prawda do tej własności intelektualnej nabyła w sumie niemała firma – Paradox Entertainment, który w kieszeni ma kilka naprawdę grubych licencji, takich jak Solomon Kane czy najbardziej znana pod postacią Conana Barbarzyńcy. Z radością przejęli więc licencje Chronopii i Warzone’a… I tutaj wszystko się sypnęło. Paradox nie był zainteresowany kontynuowaniem gry, a już z całą pewnością nie we własnym zakresie. W teorii licencję z zamysłem gry figurkowej użyczono firmie Excelsior Entertainment, której udało się w 2004 roku wydać „3 edycję” Warzone’a - Warzone: Universe Under Siege – ale niestety, jak możecie się domyślać, aż pięć lat czekania okazało się zwyczajnie za dużo na produkt jakim jest gra, produkt, który wymaga dynamicznego działania i nieustannego wsparcia, by funkcjonował. Owszem, podręcznik jest naprawdę solidny, ogromny (*ponad 500 stron!*) i podobno oferuje zarówno tłuste listy armii i dobrze zbalansowane zasady, ale kiedy wyszedł fandom tego tytułu bardzo się skurczył i choć nadal trwa, to jest jednak wyjątkowo zhermetyzowany – ot z prostej przyczyny, ze w 2004 roku już wcale nie było łatwo nabyć nowych modeli!

W teorii. Bo w praktyce, by dalej zamieszać w tym bałaganie, magazyny nie stały pustkami i w momencie bankructwa Target Games były wypchane po brzegi modelami! Przetopiono na surówkę? Nic z tych rzeczy… Magazyny przejęła, ha, jeszcze inna firma, bo irlandzki sklep Prince August, u którego nadal można zakupić modele do tego systemu, nie dotykane, z pierwszej ręki! Niestety, będą je mieli tak długo, dopóki leżą na półkach, bo matryce odlewowe zostały zniszczone i z odpowiedzi jaką od sklepu uzyskałem, nie mają praw na stworzenie nowych. Mimo to, mają sporo modeli to praktycznie każdej megakorporacji.

I w ten oto sposób Warzone stoczył się na dno, stając się jedynie kartą na stronach bitewniakowej historii. Nie da się ukryć, że ważną, bo na Warzone wychowało się, powiem bez ogródek, całe pokolenie bitewniakowców – sporo dzisiejszych weteranów pomykających i kulających kośćmi w 40’tkę z pewnością może siąść razem przy ognisku i opowiadać o wspaniałych bitwach, jakie rozegrali nad stołami w ten właśnie system. Co prawda po drodze był jednorazowy ‘zryw’ w postaci wydania Kronik Mutantów jako kolekcjonerskiej gry figurkowej w skali 54mm przez giganta, jakim jest Fantasy Flight Games, ale jak już wcześniej wspominałem, to była katastrofa, bo w roku 2008 firma ta nadal nie potrafiła odróżnić własnej dupy od śniadania, jeżeli chodzi o radzenie sobie z grami figurkowymi, i próbowali sprzedawać lipne zasady z potwornymi gumoludami za sporo kasy… Słowem, kiszka, i „system” ów zmarł praktycznie zanim zdążył się rozprzestrzenić – do dziś większość fanów tego uniwersum nawet nie wie, że taka akcja miała miejsce! I dobrze, bo naprawdę były to kaszaloty i kalafiory najniższych lotów…

Aż w roku 2013 objawiła się firma – Prodos Games – która postanowiła wszystko wykopać z płytkiego grobu…

Polska nuta po raz drugi, czyli wskrzeszenie w barwach biało-czerwonych!

Warzone: Resurrection, jak można się domyśleć po nazwie, to projekt mający na celu przywrócenie tej gry do życia. Wszystko pięknie, ale wiemy, że projekt to jedno a realizacja to drugie. Jednak w przypadku Prodos Games możemy chyba pozwolić sobie na trzymanie kciuków a nawet posunąłbym się na tyle daleko, by móc samemu zacząć odkładać pieniądze na te modele… Czemu? Cóż, po pierwsze, widać, że firma wie co robi – korzystając z cudów dzisiejszego internetu i potęgi serwisu crowdfundigowego jakim jest Kickstarter udało im się zebrać piękną kwotę 161 851 funtów (*Nie licząc już ile ubili na wewnętrznym sklepie internetowym!*) co ponad czterokrotnie ich zakładaną kwotę – projekt udało się więc w pełni ufundować i to ze znaczną górką!

To pięknie, ale sam fakt zebrania kasy wiosny nie czyni. Co jednak ją czyni w pełni, to fakt, że firma pomimo kilku drobnych problemów, świetnie zorganizowała cały projekt – wszystko jest klarownie wyłożone, wraz z trwaniem kampanii pojawiały się modele, dostęp do zasad, wsparcie informacyjne… Słowem, nie ma ciszy, nie ma olewania fanów i osób wspierających, czuć, że projekt żyje i jest /aktywny/. Podjęli też kilka dobrych marketingowo ruchów, wysyłając pierwsze modele do znanych malarzy i artystów, przez co możemy cieszyć oczy na przykład taką fotką, która udowadnia, że nowe modele będą ładne, szczegółowe, i przy dobrym malowaniu będą stanowić prawdziwe perełki, które bez problemu staną w szranki czołowym wydawcom na rynku gier figurkowych.

Tak, kolejnym kluczowym punktem jest to, że prezentowane modele w /znacznej/ większości są naprawdę bardzo ładne – szczegółowe, poprawne anatomicznie, o bogatych teksturach i ostrych detalach. A mimo to świetnie zachowujące klimat i wzornictwo znane wytrawnym fanom tego uniwersum – to są po prostu ‘stare wzory’ wyrzeźbione na nowo, tak, by nie wyglądały jak wyciosane w granicie dłutem dzieła z końca wieku, lecz współczesne modele! Póki co, wychodzi bardzo dobrze, szczególnie jeżeli weźmiemy pod uwagę kolejny ważny punkt… Cenę. Już dziś pięć ładnych modeli kosztuje 13 funtów, czyli zawrotną kwotę… 65 złotych polskich? Jest to ponad dwa razy taniej niż pięć Sternguard’ów do Kosmicznych Marines! Duże modele również są tanie, ba, wszystko jest tanie i jeżeli takie ceny się utrzymają, bo możemy liczyć na system, który podniesie sztandar oryginału i będzie fantastyczną konkurencją dla głównego zawodnika na rynku, znaczy, dla Warhammera 40k.

Normalnie, kiedy piszę takie rzeczy, to lekko się uśmiecham wiedząc, że przeważnie są to marzenia ściętej głowy okraszone demagogią i wypisami z listy życzeń… Warzone: Resurrection ma jednak realną szansę, chociażby właśnie dzięki potędze nostalgii i dzięki byciu osadzonym w settingu, który jest znany, lubiany i który wcale nie wymaga jakiegoś niesamowite propagowania pośród ludzi obeznanych z grami bitewnymi, bo ci z pewnością to wszystko znają albo co najmniej kojarzą.

Szczerze powiem, że nie brałem udziału w tym kickstarterze tylko z jednego powodu – skrzywienia zawodowego. Jako ‘grafikeł’ odrażała mnie strona internetowa, wyglądająca jakby została skrojona we Front Page’u… Logo złożone z dwóch darmowych fontów do pobrania z serwisu DaFont.com na dodatek ze za dużym światłem pomiędzy literami R i O (*tak trudno w Photoshopie zwężyć o kilka punktów?*) i projektami kart, które rażą moje estetyczne gusta – tak, rzeźbiarzy mają dobrych, organizatorów świetnych, ale grafika nie wiem gdzie wynaleźli, bo kurde znam takich, co by im za darmo to lepiej i bardziej współcześnie ogarnęli. No ale jak już wspomniałem, jest to czepialstwo na poziomie osobistym, i jestem przekonany, że kiedy modele pojawią się na sklepowych półkach, z pewnością chwycę jakiś starter czy też dwa i z radością sprawdzę, czy warto naprawdę w to wejść i stać się aktywnym działaczem na rzecz krzewienia tego systemu.


Bo wygląda… Obiecująco. Miejmy więc nadzieję, że Warzone po raz drugi stworzy nowy rozdział na rodzimych stołach, i że już za niedługo będziemy mogli obejrzeć na stołach cyborgów Cybertroniku czy samurajów Mishimy tak często jak Adeptus Astartes.

6 komentarzy:

  1. Tak... WarZone, mój pierwszy (i tak naprawdę całej "starszyzny" z mojego klubu) bitewniak. Figurki... no cóż-niektóre naprawdę fajowe, niektóre... no nawet do dupy nie ;) Gra ociekała klimatem, całe wakacje kiedyś grałem, dzień w dzień. To były czasy...
    Ale wydawca (jaki by nie był) nie uczył się na błędach. Po pierwsze-jak wspomniałeś-druga edycja zupełnie przewróciła wszystko na drugą stronę). Korporacje różniły się tylko oddziałami (a i to w głównej mierze tylko wyglądem), bronie nie różniły się absolutnie niczym (co najwyżej nazwą)... na dodatek z Bauhausem w drugiej edycji zrobiono to samo co z Imperialem (innymi słowy-maksymalnie przegięto, tak że w porównaniu z nimi siódmoedycyjne demony do Battla to superklimatyczna armia pozbawiona jakichkolwiek przegięć). Trzecią edycję sobie odpuściłem-wolałem skompletować armię do 40k. Jaka będzie czwarta? To się okaże. W sumie gdzieś tam moje Umierające Gwiazdy czekają na wyjście z podziemia a Wenusjański Szeryf czeka aż wsiądzie na koń..

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajny tekst, miło przeczytać całą historię zebraną w jednym miejscu.
    Co do konkurencyjności z Wh40k... Może część graczy pamiętających 1 i 2 ed. się wkręci z sentymentu, ale IMO musi to być duża grupa, żeby pociągnąć za sobą "świeżych". Choć z takimi modelami jeśli znajdą dystrybutora w Polsce, to może i nowi miłośnicy się znajdą.

    [grammar nazi mode on]
    Poprawny zwrot to "nie zasypiać gruszek w popiele".
    [grammar nazi mode off]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety, ale spora część "weteranów" nie zostawia na WZ:R suchej nitki od pierwszego dnia kickstartera. A to "zasady nie takie, nie tyle aktywacji na turę, modele brzydkie, malowanie brzydkie, projekty robione nie z tych grafik co trzeba, po co komu te karty?" itd. Jak ktoś ma wolne pół godzinki to polecam znaleźć temat na forum Wargamera i zobaczyć na własne oczy cały ten shitstorm.

      Usuń
    2. Polecam poszukać gdzieś w odmętach tego bloga artykułu o "wargamingowej komunie" w głowach graczy ;) U mnie w klubie ze starych graczy nie ma nikogo, kto by nie zaczynał z WarZonem. Czy się przyjmie? Zobaczymy. Nie ukrywam, że z chęcią bym odkurzył swój Bauhaus i znów z (bardzo) poważną miną powiedział "NADSZEDŁ CZAS!"

      Usuń
  3. Świetny tekst. Łezka się w oku kręci, choć nie grałem w WZ. Jednak w podstawówce nabyłem jeden numer MiMa (jakim cudem w mojej pipidówie ta gazetka była to nie wiem. kurde, inne czasy) i do dziś pamiętam jakiego boosta dały mi sławetne "żółte strony". Chyba w ogóle pierwszy raz spotkałem się z ideą bitewaniaka. Wertowałem to na okrągło, wlepiając gały w każdy detal tych super hiper wypasionych figurek ;) Strasznie się napaliłem, ale cóż, na tym się skończyło. Po latach kupiłem całą stertę MiMów, dla tego dodatku właśnie. Z przyjemnością popatrzyłem na te, w dużej części śmieszne i budzące politowanie figsy (now). Nawet miałem zamiar kupić starter do 2 edycji, ale dałem sobie spokój, things past gone..

    W każdym razie klimat Warzone zawsze był mocny i gęsty, także nie dziwi że przetrwał zawirowania (albo wciągnięcia do warpa takie jak 54mm FFG, dżizaasss...) i powrócił. Bardzo fajnie. Zastrzeżenia mam jednak tak jak Fireant do strony graficznej całego przedsięwzięcia. Jak zobaczyłem na początku te ich eee.. plansze z rzeczami do odblokowania to mnie oczy zapiekły. Jestem jakiś przeczulony na tym punkcie (dlatego wybrałem Warmachine zamiast Infinity! ha!). Mam nadzieję, że Prodos da radę i wypromuje WZ:R. System na to zasługuje i miło by było mieć konkurenta w klimacie i skali dla czterdziestki,

    zabawny bonus na koniec:

    Dlaczego jeden numer MiMa kupiłem? Otóż przyciągnęła mnie dodana do niego karta do Doom Troopera. Jakiś znajomek kupił i miał kartę fajnego żołdaka (cant remember). Toteż pobiegłem do kiosku i nabyłem. Pech chciał, że miałem kartę Wrota Piekieł. Rodzicielom się to nie spodobało raczej, zawartość gazetki wydała się mocno podejrzana i dosyć diabelska. Zachowałem tylko "żółte strony" bo "to tylko figurki", chociaż po pewnym czasie one też odeszły wraz z Inkwizycją. Oj tak, niektórzy to mieli pod górkę :)

    OdpowiedzUsuń