10.10.2013

[10.X.2013] Autarcha: Gwiazda Poranka / Rozdział I

No więc tak... W mrocznych kątach mojego warsztatu z trudem i w pocie czoła powoli wyrasta większy tekst, docelowo mający osiągnąć objętość krótkiej nowelki pokroju Shadowsun czy Mask of Vyle - docelowo przetłumaczony na język wyspiarzy i dostarczony z uniżoną supliką pod nos wydawców spod flagi Czarnej Biblioteki. Sporo czasu włożyłem w konspekt, projektowanie postaci i stworzenie podstaw pod fabułę i teraz, oczywiście w częściach, przełamałem klasyczny, niemalże gimnazjalny 'przestrach wyjęcia z szuflady' i prezentuję wam, mili czytelnicy, pierwsze strony tekstu, pierwszy krótki rozdział mojej historii o Autrasze światostatku Yme-Lock! Wszelkie komentarze mile widziane, krytyczne tym bardziej - miłej, mam nadzieję, lektury - drugi rozdział już za niedługo!

Rozdział pierwszy

Zagubiony Wojownik
Dziewiczy Świat

Ostrze dotknęło ostrza z dźwiękiem tak czystym, że nawet cichy szmer zderzających się pól energetycznych nie rozproszył donośnej muzyki ścierającego się metalu. Oba miecze poruszały się z szybkością atakujących węży, śmigały w powietrzu niczym obdarzone własną wolą, jak para tancerzy w wirujących podskokach i zwinnych piruetach. Poza uderzeniami stali o stal w pustej komnacie o jednolitej barwie kości nie było słychać nawet szmeru, pomimo dwóch figur, które prowadziły swoje miecze w nieustannej próbie zatopieniu ich w przeciwniku. 

Dwie figury tańczyły blisko siebie, ostrza grały swoją śmiercionośną muzykę, a zakryte maskami hełmów twarze spoglądały na siebie w nieprzerwanym skupieniu – jedna kościanie biała, wydłużona i z grillem ukształtowanym na usta rozwarte w krzyku, z burzą krwiście czerwonego włosia; druga z wysokim, kunsztownym hełmie o czarnej, połyskliwej powierzchni ze srebrnymi runami, jaskrawo żółtą płytą zamykającą twarz oraz dwoma skróconymi wylotami lufowymi poniżej obu policzków, nadający postaci groźny wygląd obcego insekta.

Postać z kościaną maską zastygła w wiecznym krzyku uderzyła ruchem błyskawicznym i płynnym, z dalekiego wypadu stojąc zaledwie na palcach lewej nogi kiedy całe ciało wysunęło się do przodu niczym strzała z ostrzem mierzącym prosto w serce przeciwnika. Przeciwnik o żółtym obliczu nie cofnął się, nie paradował, nie zrobił uniku, ale wręcz przeciwnie, skrócił dystans, wszedł w atak pozwalając mu zbić się gładko po ostrzu jego miecza przyciśniętemu blisko ramienia po czym wyprowadził lewy prosty – cios całkowicie pozbawiony elegancji i finezji, ale mimo to w pełni skuteczny; Opancerzona pięść gruchnęła w osłoniętą twarz z hukiem i trzaskiem pękającego materiału. Krzycząca Maska tym razem wydała głos, krótki wrzask bólu, sopran zdradzający kobietę ukrytą pod stylizowanym pancerzem. 

Żółta Twarz przycisnął swojego przeciwnika do podłogi butem opartym na splocie słonecznym i obniżył ostrze miecza tak, by jego mieniący się szpic drapał o kołnierz szyjny zbroi.

Nastała cisza i bezruch, które trwały kilka przyspieszonych uderzeń serca obu wojowników.

Kobieta szybkim ruchem zerwała swoją wydłużoną, pękniętą maskę ukazując grymas poirytowania zmieszany z rozbawieniem na ładnej, kształtnej i podłużnej twarzy z parą srebrzystych oczu kształtnych jak migdały. Jej naturalne włosy były krótkie i białe jak mleko. Uniosła brew i westchnęła, patrząc wzdłuż ostrza na swojego adwersarza.

- Nie wygrałeś tak, jak powinien wygrać przedstawiciel aspektu Banshee, Menshad Korum.

Wysoka postać również zdjęła swą przyłbicę i odsłoniła męską, wytatuowaną twarz o drapieżnych rysach i pomarańczowych, płomiennych oczach. Na ustach wojownika tańczył cień uśmiechu, kiedy zwinnym ruchem podniósł ostrze i schował do pochwy za plecami.

- Cóż, ty też nie wygrałaś jako przedstawicielka świątyni, więc najwyraźniej wasz sposób nie jest najlepszy. 
Wymruczał i podał wojowniczce dłoń, pomagając jej wstać. Był to raczej przyjacielski gest niż potrzeba – egzarchini, choć niewielkiej postury, była niczym ściśnięta sprężyna, wypełniona energią i siłą gotową do wyładowania w każdej sekundzie.

- Brak ci finezji. – sapnęła i rozczesała włosy dłonią, rzucając mu pytające spojrzenie – Brutalny cios. Paskudny. Brzydki. Tego cię uczyli w Domu Skorpiona, Menshad Korum? – dodała, a w jej głosie pojawiła się najsubtelniejsza nutka pogardy, niewykrywalna dla każdego, kto nie znałby jej tak dobrze.

Menshad Korum. Zagubiony Wojownik. Ten, który stracił drogę na ścieżkach pola walki i doskonalenia wojennego kunsztu. Nie była to w żaden sposób obraza, ba, większość wojowników, którzy osiągnęli ten tytuł traktowało go jako przejaw szacunku, pomimo negatywnego wydźwięku stojącej za nim historii. W końcu w ostatecznym rozrachunku Ci, którzy pokonali wiele ścieżek wojownika byli wspaniałymi herosami lub doskonałym materiałem, by się nimi stać – On sam pokonał już trzy ścieżki, a wędrówka po drodze Banshee też była coraz bliższa swego kresu. Mimo to tytuł drażnił go, jakby był wiecznym wypomnieniem, nieustannie palącym znamieniem, że jest on istotą wojny i przelewu krwi. Tytuły i hierarchia może i są ważne, ale nie powinny przymykać wzroku innych i tworzenia hermetycznych etykiet.

- Wiesz, że nie przepadam za tym imieniem, Moira. Mam własne i noszę je z dumą. I tak, owszem, tego nauczyli mnie synowie Karandrasa. Walka to taniec, ale jej ostatecznym celem jest zwycięstwo. Nie jesteśmy poddanymi próżności, i choć każda sekunda spędzona w wirze walki pobudza nas, nie możemy stać się niewolnikami tej potrzeby i dążyć do najszybszego i najefektywniejszego zakończenia starcia. Cios, choć nie miał nic wspólnego z finezją wojennego tańca, dokonał dzieła… Czyż nie?

Egzarchini wpatrywała się w niego z rozbawieniem, przekrzywioną głową i pięścią opartą o biodro w pozie sugerującej, że jego słowa spływają po niej bez wyżłobienia choćby najmniejszej ryski. 

- Doprawdy? Och nie… Co ja powiem Radzie Sióstr? Jak im przekażę, że nauki pobierane tutaj z serca samej Morai-Heg są błędne? – parsknęła i odłożyła swój miecz na stojak, odwracając się do niego z uśmiechem – Wiesz, jesteś całkiem sympatyczny, ale kiedy załączasz ten twój mentorski ton starego proroka to aż mnie ściska, by ci zwyczajnie nie przyłożyć, Anthrillien. Nic nie mów. Cuchniesz. Machaliśmy tutaj kawałkami metalu od  świtu i jeżeli uważasz, że tego nie czuć, to musimy nauczyć się jeszcze Ścieżki Czystości Ciała. Nie bój się, to łatwa i szybka ścieżka, nie zgubisz się. A odpoczynek należy się mi, za użeranie się z tobą, i tobie, za bycie tobą. Wyobrażam sobie, że nie jest łatwo, kiedy wszyscy na ciebie patrzą i oczekują…

Anthrillien podniósł dłoń ostrzegawczo i spochmurniał.

- Nie mówmy o tym. Wystarczy, że Falasar i jego rada zatruwa mi umysł swoimi nieustannymi tyradami, a sama powiedziałaś, ze należy się nam odpoczynek. Cóż za okazja! Łaźnie świątyni córek Khaine’a? Jak wielu przedstawicieli mojej płci miało szansę poznać ich wnętrze? – zażartował, zdejmując swój wysoki hełm i jednym psychicznym impulsem zwalniając napięcie w psychosomatycznym pancerzu, który zagregował zmiękczając sztywność materiału i pozwalając na zdjęcie płyt z upiorytu.

- Niewielu. Tak naprawdę, to chyba tylko mistrz Eldrad, podczas swoich odwiedzin. Widzisz? Jaki zaszczyt?

Anthrillien Giwazda Poranka, autarcha światostatku Yme-Loc, głównodowodzący sił i milicji w czasach konfliktu i wojownik na zawsze oddany wojnie kiwnął głową ze szczerym i rozbawionym uśmiechem by niemalże królewskim gestem wskazać na drzwi.

- Prowadź zatem, córko Khaine’a.


Laikah uśmiechnął się kiedy promienie wschodzącego słońca przebiły się ponad ukwiecone korony drzew i pomarańczowym światłem skąpały cały las. Jakby na niemą komendę ptaki poderwały swój poranny trel, zapełniając ciszę ostatniej chwili radosnym harmiderem dźwięków, nawet pomimo swojego nie składu niosąc nuty i takty, które zwyczajnie sprawiały przyjemność – były dowodem na to, że ich dumny lud, pomimo Upadku i wrogów w całej galaktyce, będzie trwał. Prosta, mała rzecz, jak ptasi śpiew o poranku, jak ożywczy deszcz, jak wiatr niosący gęsty, niemalże hipnotyzujący zapach licznych kwiatów… Wszystko to należało do nich. 

Vaskalvath był prawdziwie Dziewiczym Światem. Stworzony tuż przed wstrząsającym Upadkiem, uchroniony brakiem eldarskiej obecności w momencie, kiedy Ta Która Pragnie pochłonęła ich potęgę, zmiażdżyła cywilizację i pożarła ich przyszłość… Świat, który został zasiany tak, by wzrastać sam z siebie. Świat, który potrzebował tysięcy lat, by uzyskać swój perfekcyjny kształt – kształt, który nadali ów sferze jego przodkowie, korzystając z niesamowitych technologii, z subtelnością tworząc ziarno, które zwalczać będzie złe wpływy, które wyrośnie w piękny i dorodny okaz. Vaskalvath – to dzieło doskonałe.

I fortunnie ukryte przed wzrokiem chciwych mon’keigh. Mistyczne rytuały proroków Ulthwe omamiły wzrok wielkiego pożeracza już dwukrotnie. Niegościnna lokacja w odludnym, samotnym rejonie kosmosu odstraszyła wiecznie chciwych ludzi a orkowie z okolicznych planet, przyjemnie niegościnnych i śmiercionośnych, byli za słabi i uwstecznieni, by stanowić problem – jeźdźcy wiatrów z Sann-Heim już dawno wycięci ich w pień i w razie potrzeby dokonają rutynowego objazdu, pilnując, by ów małe bandy zielonoskórych nigdy nie urosły w siłę. Oczywiście, tylko dopóki Vaskalvath nie zaludni się, kiedy pierwsze miasta nie powstaną, i nie zaczną wytwarzać własnych dóbr, dopóki mieszkańcy planety nie staną się w pełni samodzielni. Wtedy i sąsiednie planety wytrzebi się ze wszelakiego plugastwa i zasieje ziarno rozwoju.

Tak, Vaskalvath to był niesamowity świat. Był nową nadzieją, pierwszą planetą tego rodzaju, którą ominęły wszystko smutne losy siostrzanych dziewiczych planet, jedyną, która nie posmakowała jeszcze krwi w walkach z obcymi… I jedyną, na której działały rody z co najmniej dwóch tuzinów światostatków – wszelkie podziały, zwady i odwieczne animozje nie miały znaczenia w obliczu projektu tak ambitnego, tak wielkiego w swojej skali i mającego aktualne szanse na osiągnięcie sukcesu.

Laikah spojrzał w oddali, na korony drzew z których nagle poderwało się stado spłoszonego ptactwa. Cichy szum silników antygrawitacyjnych przebił się przez muzykę natury i trzy smukłe śmigacze wystrzeliły z pomiędzy drzew niczym strzały, pyszniąc się nieskażoną bielą i ciemnym błękitem, z furgoczącymi proporcami ciągnącymi się za każdym z pojazdów niczym ogień komety. 

Laikah zrzucił swój kaptur zwiadowcy, noszony głównie z przyzwyczajenia po czym zeskoczył zwinnie ze swojego punktu, lądując na półce skalnej z której na jednym zwisającym korzeniu potężnego drzewa mógł ześliznąć się na sam poziom gruntu, lądując miękko wśród gęstej, soczyście zielonej trawie, wstając szybko z uniesioną w pozdrowieniu dłonią

- Witajcie, bracia burzy, cóż tam ciekawego słychać w dolinie Ishy? 

Wysoka, chuda postać odziana w lekki, jeździecki pancerz tych samych kolorów co ich smukłe antygrawy zeskoczyła na grunt z lekkim uśmiechem na twarzy, która wyglądała, jakby smutek nigdy na niej nie zawitał. Jako jedyna nie nosiła ona wysokiego, spiczastego hełmu, a długie, kruczoczarne włosy spięte w pojedynczą kitę opadały jeźdźcowi po ramieniu – był to Jund, egzarcha Lśniących Włóczni, przedstawiciel rzadkiego rodu wojowników świątynnych, doskonalący sztukę błyskawicznych starć na swych rączych i szybkich ścigaczach antygrawitacyjnych, jeżeli wierzyć legendom, posługujący się lancami laserowymi równie skutecznie co Mroczni Mściciele swoim szurikenowym orężem.

- A co ma być, zwiadowco? Pięknie aż dech zapiera, ot, najchętniej bym zarządził postój mojej watasze, rozbiłbym uroczy obozik przy wodospadzie i urządził piknik, ciesząc oczy pięknymi okolicznościami przyrody aż do zmierzchu. Ale co począć, objazd to objazd, wiesz przecież, że rada wprawiła by mnie w śpiączkę za niewykonanie rozkazu i przyrzeczenia…

Laikah obruszył się widocznie.

- Rada nigdy by nie użyła swych mistycznych mocy na jednym z nas…

Jund zaśmiał się perliście i pokręcił głową, szczerząc białe zęby.

- A czy ja mówiłem o psionice, zwiadowco? Uraczyliby mnie tyradą tak długą, zawiłą i nudną, że wątpię, by bym ustał na nogach przez całe jej trwanie… Ale powiedz, co to się wydarzyło, że zamiast przedzierać granice naszego poznania zbijasz bąki właśnie tutaj, łapiąc słoneczko na kamyczku?

Laikah wzruszył ramionami i przewrócił oczyma. Jund w niczym nie przypominał egzarchów pozostałych świątyń – wszyscy inni byli może nie tyle wyniośli, co wyjątkowo… egzaltowani. Oszczędni w słowach, zmiarkowani, ostrożni, spokojni i opanowani, nawet znane z brutalności i krótkich lontów skorpiony. Jund w niczym nie przypominał rycerza z legend, które stanowiły podstawę jego świątyni, a raczej artystę niskiej klasy, co to cieszy gawiedź plugawymi przygrywkami, niewybrednymi żartami a przy tym non stop żąda, by mu dolano więcej wina.

- Jakie granice? Przeczesaliśmy cały glob trzykrotnie, zajrzeliśmy pod każdy kamień, policzyliśmy nawet stonogi, które się pod nimi chowały. Nasze mapy nie będą bardziej aktualne. Ot, nasza rola się skończyła, a że rada nas nie odwołała…

Ponownie wzruszył ramionami w geście, który wyraźnie sugerował, że osobiście nie ma nic przeciwko opalaniu się w promieniach dziewiczego, młodego słońca. Jund tylko zarechotał i machnął ręką swoim czterem milczącym jeźdźcom, którzy bez pożegnania czy chociażby jednego słówka ruszyli w kierunku miasta, zbijając kurzawę kiedy ich silniki zastartowały z głośnym świergotem. Kiedy zniknęli z pola widzenia Jund z cichym pomrukiem odwrócił się do swojego pojazdu, pogrzebał w sakach… I wyczarował niemałą stągiew chlupoczącą ciemnobłękitnym płynem, który z całą pewnością był alkoholowy. 

- No i pięknie, Lai, ale mnie nie oszukasz. Wiesz przecież, że mam parę dobrych uszu, słyszę to i owo, nawet  wtedy, kiedy tylko sekundę śmignę koło tych szmeraczy z konsylium. Więc swoje wiem… - mruknął, pociągając łyk, przekazując butelkę i stukając się w nos – Yme-Loc nadciąga. Cały światostatek, słyszałem. Wszyscy, ile ich tak jest. A wiesz przecież, z czego oni słyną…

Laikah z niewyraźną miną powąchał zawartość butelki po czym zmarszczył się z niechęcią i pociągnął niewielki łyk, krztusząc kaszel.

- Owszem… wiem. To utalentowani artyści, mistrzowie w obróbce i kształtowaniu upiorytu, świetni kowale. Nikogo nie zaskakuje, że do wznoszenia nowych miast i siedzib potrzebni są rzemieślnicy tejże klasy i renomy.

Jund zamrugał po czym parsknął, machając ręką.

- Och oczywiście! Świetni artyści, tak, pobudują nam urocze domki, wstawią witraże zamiast okien, co by było słodko i kolorowo, a w centrum, a jakże wyczarują nam fontannę, o, taką wysoką, jakiej jeszcze galaktyka nie widziała! I będzie ona w kształcie mistrza Eldrada, jak im gratuluje, że taką cud fontannę wybudowali, a nie te wszystkie tytany, z których są znani, nie te wszystkie czołgi, transportery, maszyny kroczące czy korpusy upiornych strażników… - mrugnął z ciężkim westchnieniem – Nie wciśniesz mi kitu, Lai, wiesz przecież, że nie będą tu pisać poezji czy budować farm… To jest doskonałe miejsce na stworzenie naprawdę wielkiej, świetnie prosperującej i doskonale ukrytej fabryki maszyn wojennych i arsenału. Z taką produkcją żaden ze światostatków nie pozostanie bezbronny…

- A ta cudowna planety zamieni się w główny cel wszystkich naszych wrogów, poczynając od mieszkańców Czarnego Miasta… - Laikah wtrącił z niesmakiem, krzyżując ręce – My jesteśmy przeciwko tej idei. Wykazaliśmy to rozumianie radzie, ba, Eldradowi również. Zostawcie Vaskalvath w spokoju. Niech pomaga, ale w inny sposób. Niech produkuje żywność dla wszystkich. Niech będzie jedyną i prawdziwą ostoją kultury i spokoju. Niech będzie naszą nową perłą inspiracji… Niech nowonarodzeni po otwarciu oczu ujrzą światło prawdziwego słońca, a nie zimną poświatę światostatku.

Egzarcha Lśniących Włóczni wyglądał tak, jakby ktoś właśnie opowiadał zabawną historię, wciąż jednak czekając na puentę. Wreszcie pokręcił tylko głową ze smutnym westchnieniem.

- Chciałbym, naprawdę, chciałbym mieć waszą wiarę, eksodyci. W to, że wojny się skończą, że odbudujemy naszą potęgę, że raz ponownie będziemy władać gwiazdami. To mrzonki. Perła kultury? Agrarny świat? Wszystko pięknie, zwiadowco, tyle że nasi bracia w każdym zakątku galaktyki nie potrzebują nowych poematów, nowych obrazów na ściany czy nawet kalarepy, choć ta przyznam jest bardziej przydatna… Oni potrzebują amunicji. Czołgów. Dział. Karabinów termicznych, lanc laserowych… Każda poniesiona strata, każdy stracony pojazd pożera tak dużo czasu, tak wiele surowców... Mistrz Eldrard dobrze uradził a jego plan jest słuszny. Taka produkcja nareszcie pozwoli prowadzić walkę na równych warunkach, a nie w ciągłym odwrocie, bo smutno poświęcić ostatni Ognisty Pryzmat, bo żal wysłać zwiad zmechanizowany. – uniósł rękę, kiedy Laikah otworzył usta – Sza. Rzekłem. Zresztą, kim my jesteśmy, by negować słowa rady proroków, słowa samego Eldrada, którego wizje jakże często się sprawdzają? Róbmy swoje. Pomagajmy w tym, w czym możemy. Ja będę przebijał naszych wrogów lancą, a ty będziesz mi mówił gdzie oni są, bym mógł ich ów lancą przebić! To się zawsze sprawdzało.

Laikah z pewnością kontynuował by powoli nabierającą rumieńców dysputę, gdyby nie długie, przeciągłe echo rogu, brzmiącego ponuro, ba, niemalże grobowo. Róg zabrzmiał ponownie po krótkim momencie ciszy.

Jund kiwnął głową i błyskawicznym ruchem dosiadł swojego wehikułu, szybko chowając swoją twarz pod hełmem. Bez słowa uruchomił maszynę do życia i z świergotem antygrawów pofrunął w kierunku powstającego miasta.

Zagrzmiał trzeci róg. Laikah przeklnął i biegiem ruszył w kierunku obozu swoich braci.

Trzy sygnały – nadciągał wróg. 

Jaki? To się okaże.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz