
Woń kadzidła. Ciche, monotonne
modły. Powietrze przepełnione ciężką, dostojną atmosferą.
Kaplica była duża jak na okręt
tej klasy, ale tak musiało być – duchowa czystość świętych wojowników nie była
tutaj spychana jako coś trywialnego, o nie. W tym miejscu była ona ważna, ba,
kluczowa. Jak inaczej mogą oni nieść swoją misję poprzez gwiazdy, gdyby nie
prezentowali takiej dbałości, tej pieczołowitości w wierze i zadbaniu o
rytuały? Gdyby nie przestrzegali surowych acz świętych reguł?
Hoss przyklęknął do konfesjonału,
nietypowej konstrukcji z rzadkich odmian drewna, jedynemu miejscu, w którym
mógł zwierzyć się ze swoich słabości, swoich błędów i swoich wewnętrznych
zmagań na osobności z duchowym przewodnikiem zakonu – kapelan w ciszy
wysłuchiwał strapień swoich wojowników by uleczyć ich wątpliwości zawsze celnie
dobranymi słowami, pokrzepiając ducha, wskrzeszając ponownie ogień pewności.
Hoss potrzebował tego – ostatnia kampania na Faros wykazała jego słabość, i nie
mógł dłużej nieść jej samotnie, w tajemnicy.
„Co cię trapi, bracie?” – głos
kapelana był cichy acz przepełniony pewnością i mocą, która aż od niego biła –
nawet kurtyna, nawet zacieniona nisza, w której siedział kartując swoją świętą
księgę i nucąc w samotności litanie nienawiści do wrogów nie przyćmiły bijącej
z niego aury mocy i dostojnej władzy. „Odkąd wróciliśmy z ostatniej ekspedycji
wyczuwam w tobie zwątpienie. Czekałem, aż przyjdziesz ku mnie.”
Nic nie umykało kapelanom.
„Zgrzeszyłem słabością. Pozwoliłem,
by moja duma zatriumfowała.”
Kapelan poruszył się w swojej
niszy i oparł crozium arcanum, symbol swojej pozycji o pulpit, przewracając
kartę w swojej wielkiej księdze i nachylając się ku Hossowi.
„Uspokój swój umysł bracie, i
opowiedz wszystko – nic nie ukrywaj, niczego nie pomijaj…”
***
Kampania na Faros była krwawa,
szybka i brutalna. Zbuntowana populacja odrzuciła prawdziwą wiarę i powstała
przeciwko swoim panom i władcom, przeciwko tym, którzy wieki temu przynieśli
oświecenie, którzy zapewnili im wolność, którzy otworzyli im oczy na prawdę.
Mimo to Faros poddało się słabości, dało się skusić ponownie podszeptom
fałszywej wiary, obalając posągi świętych i wnosząc złote bałwany swego
wydumanego bożka.
Naturalnie nie można było tego
tolerować. Świat nie był kluczowy, ale był podległy i dostarczał amunicję i
paliwo dla floty świętych wojowników – należało zbuntowaną ludność
spacyfikować, uczynić z nich przykład kaźni i kary, by pozostali zrozumieli, że
kto odwraca się od swych wybawców, ten sprowadza na siebie jedynie potępienie i
niełaskę.
Hoss i jego drużyna rozumieli to
aż za dobrze, i choć planetarne siły obronne stawiały zacięty opór,
najwidoczniej świetnie zdając sobie sprawę z tego, że i tak czeka ich śmierć,
to aktualnej walki trwały zaledwie cztery dni nim upadły garnizony, nim runęły
fortece a barykady pękły. Rebelianci zostali wybici praktycznie do nogi, ale to
nie wystarczało, o nie.
Najwyższy kapelan wydał jasny i
klarowny rozkaz – eksterminacja. Ziarno herezji i bluźnierstwa raz zasiane, jak
rzekł, nigdy nie przestanie kiełkować, dopóki nie wypali się ziemi w której
wzrosło. To nie były jego słowa, o nie, lecz sentencja prosto ze świętej
księgi. Była to prawda.
Rozpoczęto eksterminacje. Ulice
spływały krwią winnych i niewinnych, wrzaski umierających i szloch potępionych
wnosił się nad miastami, kiedy potężni, odziani w czerwone pancerze astartes
wędrowali przez ulicę zabijając wszystkich, którzy wpadli w ich ręce.
Ceramiczne buty wybijały pancerne drzwi, miotacze płomieni zwęglały ciała
niewiernych, boltery rozrywały ich na krwawe ochłapy a miecze łańcuchowe
ryczały wściekle, spijając ich krew.
Rzeź trwała, a Hoss i jego
drużyna przedarli się do mieszkalnego regionu miasta. Wtedy to się stało.
Kiedy wdarli się do habitatu
ujrzeli ludzi klęczących i modlących się żarliwie. Nie oddawali oni jednak
nabożnej czci fałszywemu bóstwu, o nie – chudy kapłan nauczał prawdziwej wiary,
czytując wersety ze świętej księgi. Ikony prawdziwej wiary ozdabiały ołtarz a
suplikanci, przerażeni acz przepełnieni żarem wiary prosili o łaskę wybawienia i
o siłę, by przetrwać. Gdy astartes przerwali obrzęd swoim nagłym wejściem, gdy
boltery poderwane zostały do góry, gdy wielkie lufy skierowały się w tłum… Hoss
podniósł pięść, rozkazując swym braciom by wstrzymać się, by nie otwierać
ognia. Jego przyjaciel i kompan, brat Xarro rzucił mu ostre spojrzenie i
mruknął pod nosem „Mamy rozkazy…” ale zamilkł, gdy Hoss rzucił mu twarde
spojrzenie.
Wierni byli naturalnie
przerażeni. Ale gdy ujrzeli kolor ich pancerzy… Gdy ujrzeli symbole ozdabiające
ich pancerze… Gdy mogli wyczytać inskrypcje na ich zbrojach i uzbrojeniu,
znajdując w nich te same słowa, które recytował ich kapłan… Ich oczy rozjarzyły
się czymś innym niż strach, lecz tak podobnym – oto była bojaźń przed wybranymi
wojownikami, przed aniołami, które znali głównie z legend, opowiadań i ikon
ozdabiających ich świątynie. Oto przed nimi stanęło pięciu wybrańców Lorgara,
pięciu Niosących Słowo, wybrańców bogów immaterium. Ich nabożne zdumienie było
pokrzepiające.
Po chwili kapłan padł twarzą do
posadzki, reszta szybko poszła w jego ślad.
„Panie mój! Bogowie w swej
łaskawości wysłuchali naszych modłów i zesłali swoich wysłanników by ukarali
innowierców, odszczepieńców i konformistów, którzy ponownie zasłonili swoje
oczy pustą wiarą w fałszywego imperatora!”
Kapłan niemal szlochał z wyrazem
ekstatycznej radości, podnosząc głowę by spojrzeć na Hossa z nieskrywaną
fascynacją i żarliwą nadzieją. Oto bowiem, w jego oczach, zdarzył się cud –
słuszna i zasłużona kara spadła na tych, co odwrócili się od słów mądrości wielkiego
Lorgara, którzy odrzucili jedyny prawdziwy kult…
Ponury, grobowy głos wyrwał Hossa
z zamyślenia. Brat Xarro.
„Bracie, najwyższy kapelan wydał
klarowny rozkaz… Nie zwlekajmy, bo nasze dzieło nie jest jeszcze ukończone.”
Jego koteria ponownie wzniosła
boltery w ciszy… A przerażenie, które ponownie wkradło się na twarze wiernych
wywołało u Hossa pewne uczucie, którego nie czuł od dawna. Politowanie.
„Znam rozkazy mistrza Erebusa,
Xarro. Ale nie jestem głupcem, by wyrzynać tych, którzy pozostali w wierze,
ryzykując swoje żywoty kiedy przeklęci imperialiści rozpoczęli swój bunt.
Przynieśliśmy im prawdę i oświecenie. Oni przyjęli ją, otworzyli oczy i stawili
czoło temu, co ich czeka. Kapłanie…”
Hoss skierował swój wzrok na
wychudzonego, żylastego starca, zdejmując hełm, ukazując blade, pokryte
siateczką błękitnych żył oblicze o pustych, mlecznych oczach.
„Czy jesteś gotowy by umrzeć z
ręki moich braci?”
Kapłan błyskawicznie kiwnął głową
i niemalże rozpłaszczył się na kamiennej podłodze.
„Umrzeć z ręki synów Lorgara to
honor, zaszczyt i święte naznaczenie. Jestem gotów.”
Hoss odwrócił się do Xarro i
swoich braci z paskudnym uśmiechem.
„Nadal uważasz, że ci
śmiertelnicy to ziarno herezji? Ten tutaj śmiertelnik wykazuje większą
żarliwość niż ty, bracie. Może to ciebie więc powinniśmy wytrzebić? Nic nie
mów, Xarro. Koniec dyskusji. Wychodzimy – idziemy zabijać, ale zabijać tych,
których śmierć raduje naszych bogów. Kapłanie – módlcie się dalej, dziękujcie
świętym za ich wstawiennictwo… I, ha, wspomnijcie i o nas, synach Lorgara, bo
nasza misja trwa. Nie wychodźcie z kaplicy i radujcie się, bo nadeszła kara dla
tych, co odwrócili się od prawdy. Za mną.”
Ostatnie słowa rzucił do swoich
wojowników…
Po czym ich misja wypełniła się
nadal – zabijali dla Khorna. Bezcześcili dla Nurgla. Palili dla Tzeentcha.
Torturowali dla Slaanesha. Mordowali w imię swojego prymarchy, z radością w
sercach i poczuciem spełnienia w duszach.
***
Kapelan stukał palcami o pulpit
słuchając w milczeniu. Hoss czekał.
„Rozumiem. Popełniłeś błąd.”
Hoss zamrugał w zaskoczeniu po
czym westchnął, pochylając głowę. Te trzy krótkie słowa zabrzmiały z nieco
ostrą nutą, która mu nie umknęła. Nutą… pogardy?
„Jestem tego świadomy, kapelanie…
Gotów jestem ponieść pokutę, bo teraz wiem już, że źle uczyniłem.”
„Wiesz? Dlaczego zatem był to
błąd?” Odpowiedź spowiednika była szybka, ostra.
„Bo bogowie cieszą się z każdej
ofiary. Bo ci wierni pozwolili, by imperialne kłamstwa wzrosły pośród nich. Bo
okazali słabość.”
„Jak ty.”
„Jak ja. Ale nie popełnię więcej
tego błędu.”
Hoss wyczuwał napięcie
narastające w momencie ciszy. Ciszy przerwanej przez elektryczny szum
uruchamianego generatora – crozium zalśniło energetycznym polem po czym
wskoczyło w rękę kapelana błyskawicznym ruchem. Zanim zdążył wydać chociażby
okrzyk obuch broni gruchnął go w ciemię, krusząc czaszkę i miażdżąc mózg. Hoss
czuł śmierć w ostatnich sekundach swojego życia.
Najwyższy kapelan Niosących
Słowo, Erebus wyszedł z konfesjonału ze smutnym wyrazem na jego wytatuowanym
obliczu.
„Nie popełnisz.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz