19.04.2013

[19.IV.2013] Czas Bohaterów


Tradycyjnym masońskim uściskiem dłoni witam was zacni czytelnicy w ten ciepły i słoneczny piątek! Zapewne przejadł się wam już temat Tau, wychodzi bokiem i ogólnie rzecz ujmując prowadzi do grymasu podobne do tego, jaki człowiek zarzuca sobie na twarz, kiedy się okaże, że mleko /jednak/ nie było już świeże? Spokojnie, dzisiaj już ostatni dzień zabaw z rybiogłowymi i na dodatek w zupełnie innej, luźnej formie… Bo nafaszeruję was, moi mili, tym oto zgrzebnym opowiadaniem, które wyszło spod mojej ręki kilka dni temu i nad którego tłumaczeniem na szlachetną mowę londyńczyków wciąż pracuję. Mam nadzieję, że przypadnie do gustu i ujrzę jakieś komentarze na temat treści! Pozdrawiam i miłego weekendu.



Imperium potrzebowało bohaterów. Pamiętam te słowa. Pamiętam ten donośny głos, ten niesamowity, przeszywający do szpiku kości tembr oświeconego mistrza Aun’Va, kiedy przemawiał do kasty ognia, kiedy nauczał o wartości inspiracji i motywacji jaka wypływa z wielkich bohaterów naszego Imperium. Znałem to przemówienie, te słowa… Wielokrotnie czytałem teksty różnych autorów Kasty Niebios jak i oglądałem nagrania na holonecie dostarczane do baraków przez administratorów wojennych. Setki razy słyszałem o tym, jak nasi bohaterowie są dowodem słuszności naszej sprawy, jak ich wspaniałe czyny i nieugięta wola jest wyrazem tego, że Większe Dobra to jedyna prawda za którą należy walczyć i jeżeli nadejdzie taka potrzeba – oddać swoje życie. 

Myślałem wtedy, że rozumiem. Że wiem o co chodzi. Ba, przecież zawsze rosło we mnie serce, gdy słuchałem o tym jak Shas'la T'au Sha'ng upolował ogromnego tytana gue’la perfekcyjnym strzałem w głowę… Albo o tym, jak Shas’o Dy’leth Mal’caor nazwany przez ludzi „Łowcą Gwiazd” sam jeden pokonał ogromną bestię, która odpowiedzialna była za inwazję zielonoskórych na cały Sept Elsy’eir. Nie mówiąc już o niesamowitych wyczynach naszej głównodowodzącej, która wgryza się coraz głębiej w gnijące i rozpadające się imperium ludzkości, zmuszając Kosmicznych Marines do tańca z cieniami, poszukiwania jej i jej kadr po całym niemalże sektorze. Widzę po waszych twarzach, towarzysze i towarzyszki, że doskonale znacie te imiona, że najpewniej bylibyście mi w stanie odtworzyć cały przebieg tych wielkich bitew i kampanii i to z pamięci, bez sięgania po notatki, prawda?

Oczywiście, że tak. Ale widzicie, Aun’Va nie myślał tylko o walorach motywacyjnych… Tak, to jest ważne. Dla naszych pobratymców z kasty Ziemi; Niech widzą, jak ich ciężka praca, jak ich wkład w rozwój technologii, jak ich osiągnięcia w naukach pomagają zdobywać kolejne światy pod zbawienny wpływ Większego Dobra. Dla kasty Wody, niech nawet najbardziej początkujący biurokrata, administrator, przesuwacza papierów wie i czuje, że płynny przepływ informacji, że doskonała siatka wymiany danych to ich wspólne dzieło. Że nawet pomimo trwających walk handel kwitnie, że kolejne obce gatunki zdejmują klapki z oczu by ujrzeć naszą Rację za jedyną godną podążania. Dla kasty powietrza, by ich poczucie misji nigdy nie osłabło. Nawet pośród was jest kilku pilotów, i przecież widzę, jak się wam oczy świecą kiedy czytacie i oglądacie sprawozdania z odkrywania kolejnych, niezbadanych i nieodkrytych regionów wielkiej galaktyki.

Ale kiedy Najwyższy Niebianin mówi do nas… Do kasty Ognia… Ma coś innego na myśli. Potrzebujemy bohaterów. Po to, by wygrywać wojny. Dla nas nie ma innego celu. Motywacja? Naszą motywacją jest obietnica zwycięstwa. Jesteście tu dzisiaj ze mną z powodu wydarzeń na planecie zwanej przez ludzi Jarell. Planecie, która od kilku już miesięcy dzięki trudom inżynierów kasty Ziemi przekształca się w nowy Sept, planecie, która teraz nosi nazwę Shau’taal. Żelazny upór. Opowiem wam zatem, jak ów pustynna sfera stała się naszą.

* * *

Pamiętam, że dzień był gorący. Bardzo gorący, taki, jakiego jeszcze nie doświadczyłem w swoich życiu, nawet pomimo tego, że przecież moja własna planeta jest raczej suchym i parnym miejscem. Ale Jarell w istocie jest przecież wielką pustynią… Kto i dlaczego wyrażałby jakiekolwiek zainteresowanie globem pokrytym piaskiem od jednego bieguna do drugiego? Ciekawość jest powodem. Ciekawość i wiara. Zapytajcie któregokolwiek Fio a powie wam jedną z mądrości swojej kasty – jeżeli na powierzchni taka nędza, znaczy pod nią kryje się bogactwo. I w istocie, tak było – metale, kryształy, cenne gazy i rudy, mnogość pod względem rodzajów. Wielkie złoża, nieustannie eksploatowane przez ludzkie kompleksy. Cenna planeta. Konieczność jej zdobycia nasuwa się sama. Jarell był dobrze ufortyfikowany, miał na stanie kilka regimentów gwardii gue’la a wojska septów były związane walkami z kosmicznymi marines w odleglejszych regionach system. Dlatego rozkaz od głównodowodzącej otrzymaliśmy my. Siły szybkiego reagowania, straż graniczna… ostrze chirurgiczne.

Nie brałem udziału w walkach. Jeżeli chcecie posłuchać o przebijaniu się przez pancerne kordony pojazdów ludzi, jeżeli pragniecie opowieści o tym, jak piloci osiemdziesiątek-ósemek powolnym marszem zdobywali kompleks rafinerii na półwyspie R’alk’asur, jak nasz wspaniały dowódca wraz ze swoimi przybocznymi złamali ducha wroga i zniszczyli ogromną maszynę wojenną brawurowym skokiem prosto w krzyżowy ogień wroga… To poszukajcie innych wykładów. Jestem poszukiwaczem ścieżek. Zwiadowcą. Jestem oczyma i uszami dywizji. Widzę, że nadal tu jesteście. Dobrze. Chcecie posłuchać, jak to jest, być zwiadowcą? Rola ta ma wiele twarzy. Raz musimy dostać się tam, gdzie nikt inny by się nie przedostał. Innym razem musimy zdjąć odosobniony cel, cicho, niezauważenie, tak, by wróg zorientował się o braku swojego wsparcia czy kluczowej pozycji, kiedy będzie już za późno. A czasem jeden z nas zostaje w pewnej kluczowej pozycji, by odciąć pewną drogę wrażym siłom. To była właśnie taka misja. Moja misja.

Zanim jednak przejdziemy do jej detali, widzę, że niektórzy z was już zwrócili uwagę i chyłkiem rzucają okiem na eksponat A, który leży na biurku… Tak, to jest snajperski karabin kinetyczny czy jak to mówią inżynierowe – ręczny akcelerator szynowy, wersja czternasta, z poprawką na wykluczenie erozji plazmowej na stykach z szynami. Wiecie jak to cudeńko działa? Patrzcie… Widzicie ten pocisk? Tą malutką strzałkę? Niewielka kula pokryta trylitem o mono atomowym wyostrzeniu końca. Dzięki zawartej w tej broni technologii ów pocisk osiąga prędkość sześciokrotnie większą od prędkości dźwięku i niesie ze sobą około jednego megadżula siły. Ha, widzę, że się nie uważało na lekcjach z techniki i fizyki wojny, hm? To jest dość siły punktowej, by przebić około trzydzieści tor’il nanokryształowego kompozytu. To dość, by przebić pancerny pojazd albo przejść jak masło nawet przez pancerze kosmicznych marines. Szczytowe osiągnięcie kasty Ziemii, prawdziwa perełka w osobistym uzbrojeniu każdego wojownika ognia, i powiem z doświadczenie, że liczę na to, że szybko rozpocznie się masowa produkcja tych cacuszek.

Powróćmy na Jarell. Na Shau’taal. Mój oddział pod dowództwem Shas’ui Dy’Leth Kais Rasa znalazł się na opuszczonych tyłach wrażych sił – kiedy regimenty imperialnej gwardii zdały sobie sprawę, że powoli acz nieuchronnie są odcinane od reszty swoich sił, otaczane i powolutku przygotowywane do eksterminacji w samym sercu ogromnego miasta, rozpoczęli manewr wycofania się. Nie mogliśmy im na to pozwolić. Moja drużyna miała za zadanie rozłożyć miny elektromagnetyczne wzdłuż drogi ucieczki, ale ja dostałem inną rolę, inny przydział. Ze swoim karabinem szynowym otrzymałem rozkaz zajęcia snajperskiej pozycji i krycia terenu wraz z, cytuję – ‘nie przepuść nikogo. I niczego’. Wspiąłem się więc na najwyższy punkt… Zrujnowaną wieżę szpetnej budowli. Całe ich miasto wyglądało jak źle poskładany, betonowy kopiec jakichś owadów, teraz opustoszały, wymarły…

I czekałem. Oczy piekły od prażącego słońca. Pancerz, choć lekki, nie był zbytnio termo-izolowany, więc pot spływał ze mnie strumieniami. Palce ślizgały się bo polerowanej powierzchni karabinu. Musiałem wyłączyć komunikator, przestawić go w tryb alarmowy. Wiadomo, nie mogłem pozwolić, by wróg nakrył moją pozycję chociażby przez interferencje radiowe. Po około dwóch dec’ach zobaczyłem rozbłyski purpury i błękitu. Broń plazmowa. Poświata karabinów termicznych i broni jonowej. Tam, w centrum miasta toczyły się walki. Tam, w centrum zdarzeń kolejni synowie kasty Ognia budowali swoje imię, pracowali na swój awans, na swój zasłużony poświęceniem prestiż. W tym momencie czułem lekki zawód, coś w rodzaju wyrzutu do Kaisa Rasa… Że zostawił mnie tutaj, że dał mi takie zadanie – rolę obdartą z chwały, pozbawioną glorii. Że nie dał mi szansy na wykazanie się. Jakże byłem w błędzie.

Wtedy usłyszałem nadciągający stukot pojazdu, głuchy chrzęst gąsienicy i terkot silnika. Przygotowałem się. Oko przylgnęło do wizjera. Ręce zacisnęły się na kolbie i na spuście. Bezpiecznik puścił, generator skokowy zajęczał cichutko, gotowy do oddania niszczycielskiego strzału. Czas był świetny – dla mnie. Słońce powoli zmierzało ku horyzontowi, kładąc długie cienie i stawiając mnie pod światło, tak, że nawet po wystrzale przeciwnicy nie będą mieli łatwego zadania w odnalezieniu mojej pozycji. A ja przecież nie dam im zbyt dużo czasu, by mogli się zorientować, co też wybija ich do nogi strzał po strzale. Pamiętam słony smak na języku, zapach wypalonego betonu i lekko ozonowaną nutkę pracującego generatora. Wtedy ujrzałem wrogi pojazd. Wtedy ogarnął mnie strach.

Znałem ten wzór. Znałem te kolory. Wygaszony błękit, białe ozdoby, ten symbol… To nie byli gwardziści uciekający w popłochu. To nie byli wrogowie, na których czekałem. To byli kosmiczni marines. Ultramarines. Elita armii ludzkości. Żołnierze doskonali. Jedna setka tych wojowników była w stanie powstrzymać całą kontyngent. O’Shaserra unikała konfrontacji bezpośredniej i radziła podążanie tą ścieżką innym swoim podkomendnym. Ale mój rozkaz był klarowny. Przełknąłem ślinę, otarłem pot z czoła, wziąłem głęboki oddech po czym wymierzyłem, wizjer wprowadzając kalkulację korekcyjną prędkości pojazdu. Wdusiłem spust po czym powietrze rozerwał dźwięk niczym trzask bicza a transporter opancerzony dokonał szybkiego zwrotu i stanął z rozerwaną gąsienicą.

Nie musiałem długo czekać, by kosmiczni marines zareagowali. Wyskoczyli z pojazdu z prędkością i zwinnością, do której wojownicy takiej masy i postury nie powinni być zdolni. Przyjęli pozycję za osłonami w ciasnym kręgu dookoła pojazdu, gotowy do krycia ogniem każdej strony. Jeden z nich, najpewniej kierowca samej maszyny wysunął się z włazu i objął stanowisko z bronią, groźnie i brutalnie wyglądającemu karabinowi o wielkim kalibrze. Brawo. Unieruchomiłem ich transporter. Czekać, aż nadejdzie wsparcie? Tak, moi drodzy towarzysze, bałem się. Walczyłem z paniką. Miałem dobrą pozycję. Mogłem po prostu zacząć ich wybijać, jeden po drugim. Ale czułem, że już po oddaniu pierwszego strzału będą wiedzieć, gdzie jestem. I że długo nie pożyję, kiedy posiądą tę wiedzę.

Czułem też, ba, wiedziałem, że z całą pewnością nie odpuszczą. Nawet jeżeli dam ich dłuższą chwilę wytchnienia i nie zdradzę swojej obecności, nie zaczną tak po prostu naprawiać pojazdu i nie strzelą sobie przerwy. Najpewniej ruszą piechotą przez miasto. Prawdopodobnie poszukując ukrytego snajpera. Mnie.

Plan. Potrzebowałem planu. Wyciągnąłem zza pleców swój pistolet. Spojrzałem na niego tęsknie, bo, cóż, był to prezent od kogoś dla mnie wyjątkowo ważnego… Ale sądzę, że ów ktoś nie będzie miał mi za złe, że użyłem go do ratowania mojego życia. Rzuciłem go. Tak po prostu, wziąłem zamach i wyrzuciłem broń przez wybite okno. Zanim upadła na betonową ulicę zdążyłem wziąć cel na głowę żołnierza obsługującego karabin pojazdu. Gdy pistolet gruchnął o ziemię zgodnie z oczekiwaniem skupiło to ich uwagę. W tej sekundzie oddałem strzał. Strumień ciepłego powietrza ogrzał mój policzek kiedy kolejny wrzask rozrywanego powietrza zakończył się głuchym trzaskiem pękającego hełmu. Pocisk przebił się przez głowę mojego celu z fantastyczną łatwością, uśmiercając go na miejscu. Serce zabiło mi szybciej, kiedy obwisł na broni, kiedy wrzaski ich dowódcy przebijały pozostałą po moich strzale ciszę. Trwało to krótko, a grad kul zbombardował moją wieżę. Moją tymczasową siedzibę. Skuliłem się pod ścianą częściowo ogłuszony hukiem licznych eksplozji kiedy ich ostrzał wybijał kolejne dziury w ruinie. Podczołgałem się do drugiego okna i używając wizjera spostrzegłem, że podzielili ogień między dwa budynki, co do których mieli podejrzenia, że tam znajduję się właśnie ja. Przeraził mnie jednak inny widok. Jeden z nich biegiem ruszył do przodu, przeskakiwał przez popękane płaty ulic, porzucone pojazdy i odłamki budowli, pędząc w kierunku mojego schronienia. Drugi pędził do sąsiedniej ruiny. Dobry plan. Świetnie zorganizowany, wyśmienicie wykonany – ogień zaporowy, szybki szturm… 

Nie było już mowy o ryzykowaniu. Byłem już martwy, więc zabiorę ze sobą tylu, ile mogę. Wychyliłem się przez parapet, broń skierowałem w dół, póki wciąż widziałem nadbiegającego marines i oddałem strzał bez większej przymiarki, trafiając go w odstęp pomiędzy naramiennikiem a głową, przebijając go na wylot. Siła uderzenia niemal przybiła go do gruntu. Oczywiście, już wiedzieli. Ich karabiny zaryczały a celny ogień zaczął masakrować moje piętro. Dobrze, że ruina wieży wytrzymała ostrzał. Jedynie odłamek przeciął mi policzek. Ale przecież i tak mnie dorwą. Dwóch za jednego… członek kasty Wody uznałby to za opłacalny barter.

Piętro niżej znowu podszedłem pod ziejącą w ścianie dziurę, by ocenić sytuację. Ogień karabinów nie zelżał, ale nadal obdzierał wyższe piętro z każdego skrawka betonu, jaki na nim pozostał. Sądziłem, że to strata amunicji, ale byłem w błędzie. Ponownie było to krycie dla jednego z nich, który właśnie ładował coś, co z całą pewnością jest wyrzutnią rakiet. Pięknie. Ale to była moja szansa. Nie mogłem jej przegapić. Wstałem. Podszedłem do wyrwy. Odsłoniłem się. Musiałem. Tylko w ten sposób mogłem zagwarantować sobie czysty strzał. Oczywiście nie musiałem czekać długo, aż mnie zauważyli. Odległość była znaczna. Ich ogień był celny, ale nie wystarczająco. 

Poczułem ukłucia w boku. Jedna kula rozerwała kawałek budynku tuż obok mnie, odłamki wpiły się w pancerz i utkwiły w nim, przebijając go na tyle, by przebić się przez moją skórę. Wycelowałem. Szybko. Pospiesznie. 

Trzask bicza. Powiem gorącego powietrza.

Eksplozja.

Pocisk lecący z prędkością niemalże trzech tor’kan na dec’taa wleciał do punkty wylotowego rakietnicy, przebił głowicę i wyleciał druga stroną. Szybciej niż myśl rozgrzany strumień powietrze rozprężył się w głowicy pocisku. Rakieta eksplodowała i spowodowała kolejne eksplozje ładunków zapasowych przyczepionych do pleców kosmicznego marines, rozrywając go na strzępy. Sama eksplozja zmiotła pozostały, ścięła ich z ziemi i powaliła. To był mój triumf.

Wtedy przybyli. Nie gwardia, nie wróg, na którego czekałem. Odsiecz. Moja odciecz. Mój oddział, mój dowódca oraz sam komandor. Najwidoczniej siły imperialnej gwardii zostały rozbite w pył. Nie wiem. Zemdlałem.

* * *

O, proszę, słyszę chichoty? Widzę małe uśmieszki na ustach takich Shas’saal jak wy? Zemdlał? Padł? Nie wytrzymał ciśnienia? Owszem. Tak. To było coś. Ubytek krwi, gorąc pustynnej planety, natężenie adrenaliny a wreszcie niemal ekstatyczna radość, kiedy ujrzałem żółte pancerze… Choć duch chciał śpiewać, ciało nie wytrzymało. Zdarza się. Najlepszym. Nawet bohaterom.

Bo kiedy się obudziłem, nie byłem już Shas’la. Nie. Nagle moje własne imię zaczęło brzmieć z początku obco, brzemienne w swoim znaczeniu. Dopiero kiedy doszedłem do siebie zrozumiałem…

Nazywam się Shas’vre Dy’Leth Man’uy nazwany przez naszych wrogów „Strzałem Śmierci”. Oba tytuły nosić będę z dumą, pierwszy ku chwale mojego septu i w dowód siły mojej kasty. Drugi, by wzbudzać strach i respekt w oczach przeciwników naszego Imperium. Jestem bohaterem imperium i nie mówię tego w pysze, lecz w formie dowodu, że każdy z was może się nim stać – i każdy z was powinien do tego dążyć.

Bo nasze wzrastające imperium potrzebuje bohaterów. Lekcja skończona. Aur'ocy shath'r'i tskan sha Tau'va.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz