Witam pięknie w czwarty dzień czwartego miesiąca. Może wiecie... Może nie wiecie... Ale blog Fireant.pl oraz jego nieskromny właściciel, znaczy się ja, z palącym entuzjazmem dołączyliśmy do zacnej i szlachetnej inicjatywy jaką jest Story of the Month, co miesięczny konkurs na opowiadanie z uniwersum Warhammera 40 000 - i to nie byle jaki konkurs, bo nie dość, że z pysznymi nagrodami, to jeszcze na dodatek świetnie zorganizowany, aktywny i pełny fantastycznych małych perełek to przeczytania (*nie, nie mówię o moich wypocinach...*). Ogólnie rzecz ujmując możecie spodziewać się dość regularnych aktualizacji z tej inicjatywy jak i ogółem, więcej materiałów z warhammerowskiej literatury, jak recenzje antologii, nowych tytułów Czarnej Biblioteki... Mam nadzieję, że więcej zapaleńców chwyci za swoje wirtualne pióra i dołączy do zabawy! A na dzisiaj serwuję wam mój wpis do tematu 'Siostry Bitwy' z nadzieją na konstruktywną krytykę i komentarze! Miłej lektury.
Imperator nic
go nie obchodził. Nie była to kwestia osobista, nie żywił żadnej urazy do sił
Imperium, do administratorów, do sił policyjnych, do gubernatora czy nawet do
tych niskiej klasy peonów biurokratycznej hydry, którzy przez lata starannego
wysuszania nad paleniskiem biurokracji stracili poczucie humoru i wyostrzyli w
sobie tę pyszną chęć do drobnych okrucieństw. Nie wierzył w opatrzność
Imperatora gdyż był on człowiekiem praktycznym, pragmatycznym i wypełnionym
niczym nieskrępowaną, oportunistyczną wolą przetrwania. A wiara w Imperatora na
Hastus Prime nie była teraz w modzie. Była passe – ci, co wciąż wykrzykiwali
hasła w stylu „W imię Imperatora!” czy „Za świętą Terrę!” właśnie kończyli
swoje marne żywoty rozrywani na krwawe strzępy przez żądny krwi motłoch.
Przewrót dokonał się, a on, jako zawodowy najemnik, całkiem dobrze czuł się
tam, gdzie zapach krwi przesiąkał powietrze wraz z czułą nutką prometium i
niemal kuszącym zapachem strzelniczego prochu.
To nie było
tak, że wierzył w Sprawę. Że popierał rewolucjonistów i ich wyświechtane
hasełka, ich banialuki i brednie. Prawdę powiedziawszy najchętniej splunąłby na
nich gęsta śliną i z radością wpakowałby kilka kulek w czaszki tych wszystkich
napalonych idiotów, którzy uznali, że będą teraz czcić jakiegoś nowego, „prawdziwego”
bożyszcza. Bo tak im powiedział jeden prorok, szef całej tej ich popapranej
sekty. Rzygać mu się chciało od apelów, od tajnych zebrań, mistycyzmów i
smrodku kadzidła na spotkaniach grupy. Ale był na nich. Przychodził. Pojawiał
się. Skandował, jak na niego patrzyli. Nawet pozwolił sobie wytatuować ten
idiotyczny symbol na ramieniu, jakieś pokraczne X z czterema wystającymi na
dole wypustkami, niczym geometryczna wizja na temat ludzkiej czaszki.
Idiotyczne.
Ale musiał. Wiedział, co się święci. Wiedział, że gwardia nie da rady, że
rewolucjoniści mają wszystko – broń, plan, zamachowców, liczebność. Dołączył do
zwycięzców, bo tak się przeżywa. Wiedział też, że będzie musiał zdezerterować z
ich szeregów; Sądy rewolucyjne zawsze są szybkie i krwawe, ale to i tak był
spacer z widokami na rajskie ogrody Ultramaru w porównaniu z tym, co
nadchodziło potem. Później.
* * *
Bezimienna
odłożyła mały, kunsztownie wykonany medalik na surowy kamień stolika i dosypała
podpałki do metalowego kielicha, dodając przygasającemu ogniu odrobiny wigoru.
Nie zawsze była Bezimienną, ale jej nowe śluby obowiązywały – jej imię powróci,
kiedy kolejna setka wrogów Świętego Imperatora padnie z jej ręki. Brakowało
trzynastu, by znowu mogła nosić swoje imię. Nie była to kara, ni żadna pokuta
za grzechy. Sama złożyła taki ślub, swoją małą ofiarę, swój codzienny dowód
pobożności, świadectwo dla innych ale przede wszystkim dla siebie samej. Oto
jest w stanie odrzucić Siebie, swoje imię, swoje Ja dla Prawdy Imperatora i dla
dobra ludzkości. Jeżeli zginie, zginie jako nikt, bo przecież to nie ma znaczenia.
Śmierć w walce z wrogami imperium to jedyna śmierć o jakieś wolno, ba, należy
marzyć.
Jej miotacz
ognia lśnił. Dbała o niego, był bowiem czymś więcej niż tępym narzędziem, niż
bronią. Był sprawiedliwością. Był ukojeniem bólu. Był poplecznikiem w słusznej
sprawie. Był dla niej jedynym bratem, na którego mogła sobie pozwolić adeptka
Ordo Militant. Była gotowa. Godzina modłów. Medytacja. Oczyszczenie umysłu z
rzeczy przyziemnych, pozbawionych znaczenia. Rygorystyczny trening. Wbudowane
reakcje. Zaplanowane ruchy i ich błyskawiczne wykonanie. To było ważne. Planeta
Hastus Prime odrzuciła łaskę Imperatora i zdradziła ludzkość. Jakby sam fakt
obalenia prawowitych rządów nie wystarczał, zdrajcy obrali fałszywego bożka i
obdarzyli go swą czcią. Nie było innej opcji – muszą umrzeć.
* * *
Było lepiej, niż
oczekiwał. Niewiele lepiej, ale jednak, a jako optymista uznał, że taka różnica
już mu poprawia humor. Stał więc pośrodku walących się ruin, z ręką najeżoną
odłamkami szkła i ściekającą krwią, z wypalonymi brwiami, załzawionymi oczyma oraz
wciąż gorącym karabinem taśmowym, z lufą rozgrzaną do barwy pomarańczy. Wojna.
Znowu. Nie minął nawet miesiąc odkąd rewolucyjne siły obróciły Hastus z podłego
ścierwiska ludzkich wszy do podłego ścierwiska oszalałych ludzkich wszy. Znowu,
niewielka różnica, a jak wpływała na otoczenie… Nowy reżim, zgodnie z tradycją,
był jeszcze bardziej krwawszy, paranoiczny i bezlitosny. Wiele razy próbowano
brać go pod włos, ale był za starym wygą na takie zagrywki i wiedział, że w takich czasach i w takim miejscu wystarczy
tylko komuś złamać rękę, by wszyscy znowu poczuli odpowiedni respekt. Trzymał
się dobrze. Trwał.
Aż powróciło
Imperium. To była chwila strachu… Chwila, którą rozgrywał w swojej głowie setki
razy. Normalnie na zbuntowane światy takie jak mały, nieznaczący Hastus Prime
zrzucano kilka regimentów Imperialnej Gwardii i dorzucano tyle ludzkiego mięcha
ile było potrzebne, by wybić wszystko co nie chwaliło Imperatora. Wiedział o
tym, bo sam kilka razy brał udział w takich radosnych, entuzjastycznych
czystkach. Wtedy nie było by problemu – zabicie gwardzisty, wybicie oddziału,
wdzianie munduru i ponownie byłby częścią wspaniałej armii, znowu po stronie,
która musi zwyciężyć. Mama byłaby dumna, że jej lekcje nie poszły na marne.
Jednak
rewolucjoniści nie byli po prostu nadętymi arystokratami z chrapką na władzę, o
nie… byli kierowani przez jakiś zasrany kult z całym dobytkiem, znaczy,
rytualnymi mordami, budowaniem pomników szkaradzieństw, których nawet własna
matka by nie kochała; Oratoria o tym, że rozlewanie krwi i wybebeszanie to nie
tylko świetny sport, ale też święty obowiązek. Coś w stylu ‘zabij swojego
sąsiada już dziś, zanim on zrobi to jutro’. A tam gdzie pojawiał się kult, tam
w oczach Imperium plenił się, jak to kiedyś zasłyszał od pijanego w sztok
kapłana Ministorium, kąkol herezji. Kąkol taki należało wyciąć nim się
rozkąkoli, czy coś tam… A kiedy taki kąkol zaczął śmierdzieć, jak dobrze
rozumiał, nie zrzucano na planetę Gwardzistów, którzy, nie daj Imperatorze,
mogli by się ów kąkolem zarazić.
Zrzucano
Astartes. Anioły Śmierci. A widział ich w akcji raz. Na Fargos VII, zamarzniętej
bryle lodu bogatej w rzadkie, rzekomo, gazy. Był tam wtedy na pokładzie ‘Zwiewnej
Dziwki’, fantastycznej korwecie gwiezdnego kupca o wyjątkowo prostolinijnym
poczuciu humoru, który najął swój okręt, swoją całkiem elitarną załogę i swoje
nabrzmiałe ego pod Imperatorskie dowództwo – było nie było, obowiązek. A i
lepiej się im żyło, jak mogli się pochwalić wsparciem Imperialnych sił podczas
jakiejś ważnej operacji. Astartes w bieli, szmaragdowej zieleni i kamiennej
czerni spadli na Fargos niczym gniewny deszcz w swoich desantowych kapsułach.
Było ich może ze trzystu kontra kilkaset tysięcy kseno znanych jako Hrudowie. Obcy
ci dysponowali technologią, która z łatwością zmiotła oddziały Imperialnej
Gwardii. Astartes potrzebowali pięciu dni, by wybić ich praktycznie do nogi. To
była rzeź. Piękna rzeź.
Przeładował
karabin zrzucając starą taśmę i podłączając drugą z trzech, jakie taszczył przy
sobie. Lufa przestała syczeć i znowu nabrała kolor zwykłego, zmęczonego metalu,
może z lekko purpurowym rumieńcem od nieustających tortur nadużycia. Póki co
wraz ze swoimi ‘sekciarskimi pobratymcami’ położył trupem kilka dziesiątek
oddziałów zwiadowczych Imperium. A na niebie nie wykwitła ani jedna metalowa
kropla zwiastująca zgubę. Wygląda na to, że pożyje jeszcze kilka ładnych lat.
Odwrócił się do swoich towarzyszy i otworzył ogień.
* * *
Planeta
płonęła. To był dobry ogień, święty ogień, ogień, który oczyszcza. Bezimienna
wiedziała o tym, a wiedza ta nie płynęła z modlitw, nie wynikała z kazań czy
oracji kapłanów czy przeoryszy, nie była zapisana na kartach wielkich tomów zawierających
w sobie mądrości świętych i uczonych w wierze. Wiedza ta wypływała z niej
samej, z głębi jej duszy, z jej serca i umysłu – czuła blask Imperatora,
oddychała jego boską łaską, wiedziała, że syk płomieni tryskających z jej
miotacza nie jest już tylko karzącym ogniem ale też łaską dla heretyków, oczyszczeniem
z ich grzechu. To było piękne. Nie dała się jednak unieść temu momentowi,
stłumiła go w sobie, zamknęła pod wykutą wolą niczym mały skarb, jak relikwię,
która jest tym mocniejsza, im rzadziej się na nią spogląda. Teraz ważna była
kara. Jej siostry wymierzały ją z precyzją i skutecznością godną jedynie Córek
Imperatora.
Heretycy mieli
przewagę liczebną. Heretycy mieli ciężki sprzęt, działa i czołgi zdradzieckich
gwardzistów, niegodnych tego szlachetnego miana. Heretycy walczyli z
zaciekłością rozjuszonych wilków. Zawsze tak było. Zawsze walczyli do ostatniej
sztuki. Wiedzieli, że nie ma pardonu, nie ma odkupienia innego niż to
znalezione w swojej śmierci. Ginęli więc, bo cóż innego im pozostało w starciu
z Siostrami Wojny?
Komunikator
trzeszczał rozkazami wypowiadanymi zimnym, kalkulującym tonem siostry
przełożonej Antoniny. Pałac był pod regularnym i miażdżącym ostrzałem
rakietowym… nawet ze swojej pozycji Bezimienna słyszała wybuchy i mogła
podziwiać jak kolejne płaty zbezczeszczonej budowli odpadają niczym w
zwolnionym tempie, jak w tumanach kurzy i dymu niegdyś wspaniała architektura
obraca się w pył. Zwycięstwo było blisko – głównie siły uderzeniowe złamią opór
niczym suchą szczapę, która potem spłonie w oczyszczającym ogniu.
Bezimienna
była gotowa do wycofania się, dołączenia do swojej drużyny ale głuchy terkot karabinu
maszynowego i krzyki umierających w głębi rozpadającej się ruiny przykuły jej
uwagę. Nie był to odgłos uzbrojenia jej sióstr ani też chrobotliwy stukot
ciężkich karabinów gwardii. To musiał być zdrajca, najpewniej wybijający do
nogi oddział wiernych synów Imperium. Podniosła swój miotacz do oczu… Bak był
prawie pusty, ale starczy na kilka sekund. Na dodatek miała swój nóż oraz
pistolet boltowy. Kilka uderzeń serca później pokruszony beton zachrzęścił pod
jej metalowymi butami kiedy to rzuciła się biegiem w kierunku hałasu.
* * *
Nie docenił ich. Amatorska zagrywka.
Pewnie, pierwsza seria ścięła jego niedoszłych kamratów niczym zboże, wielkie
kule ze świstem rozrywały ciała i ich mizerne pancerze, masakrując ich na
miejscu zanim w ogóle zdążyli wydać choćby cień okrzyku. Ale terkot karabinu
przyciągał uwagę… Akurat nie tych, na których liczył. Dosłownie po minucie
siedział za obaloną kolumną przeładowując pistolet, częściowo ogłuszony
stukotem odłamków i wrzaskiem opętanych, którzy chcieli go dorwać z wielkim
wręcz entuzjazmem, nie na tyle gorącym jednak, by ryzykować bieg przez otwarty
plac. Wiedział jednak, że jeżeli go tutaj przygwożdżą, będzie gorąco. Przełknął
ślinę o metalicznym posmaku krwi, otarł pot z czoła i mrugnął, zaskoczony
mirażem… Chyba musieli go trafić w łeb, albo użyć jakiegoś toksycznego gazu, bo
jego oczy legły na sylwetce nadbiegającej kobiety. Kobiety w pancerzu. Kobiety
o białych włosach, krótkich, lecz rozwianych. Kobiety, która pięknym ślizgiem bo płytkach podłogi
uderzyła ramieniem w kolumnę tuż obok niego i rzuciła mu dziwne spojrzenie –
nie miał na sobie uniformu gwardzisty. Nie miał też niczego, co by
symbolizowało przynależność do kultu a tatuaż na ramieniu wcześniej owinął
bandażem, nie będąc całkowitym głupcem. Fortunnie stał po dobrej stronie, znaczy,
naprzeciwko rewolucjonistom…
* * *
Co
tutaj robił ten cywil? Z całą pewnością nie był to gwardzista z czternastej
kohorty Moridiańskich Harcowników ani też żaden z najemnych broni inkwizytora,
których znała przynajmniej z wyglądu. Nie przypominała sobie, by jacyś
najemnicy dołączyli do uderzenia na planetę z nadzieją na zdobycie odrobiny
chwały, imperatorskiej łaski oraz oczywiście przyjaźniejszych spojrzeń
dowództwa. Nie miało to jednak w tej chwili większego znaczenia. Człowiek ten,
kimkolwiek nie był, z pewnością położył trupem tych, po których przybyła. Choć
nie wszystkich…
Bezimienna
odbezpieczyła dwa granaty zapalające i rzuciła je w głąb sali.
* * *
Siostra
Bitwy. Adepta Sororita Ordo Militant. Wiedział, że znał ten pancerz, to
uzbrojenie, to zimne opanowanie. Przygryzł wargę. Siostry nie były może tak
śmiercionośne jak Astartes, ale jeżeli chodziło o fanatyczny zapał i
zapierającą dech w piersiach potrzebę zwęglania tych, którzy konszachtowali z
heretykami - nie miały sobie równych. Z deszczu pod rynnę, choć musiał przyznać,
że czuł radość, kiedy przerażająco nieludzkie wrzaski wypełniły salę w momencie, gdy jej
dwa urocze prezenty omiotły wszystko palącymi płomieniami. Teraz tylko pytanie…
Próbować bajki, czy ją zabić?
* * *
Heretycy
znaleźli tylko śmierć. Koniec ich wędrówki po bezdrożach. Ona tańczyła między
pociskami, unikała ostrzału i oddawała w sposób oszczędny i precyzyjny, każdy
wielkokalibrowy pocisk z pistoletu boltowego znajdując cel który rozpryskiwał
się niczym arbuz. On kładł ogień zaporowy, haratając na krwawe strzępy tych,
którzy zbytnio skupili swoją uwagę na Niej. Działali niczym zgrana maszyna,
tak, jakby trenowali razem od co najmniej dekady. Bez słów, uzupełniali swoje
pozycje, zdejmowali wrogów zdobiąc ruinę nowymi ciałami poległych. Aż zostali
sami. On, ranny, z przegrzanym karabinem. Ona jedynie z nożem, jej miotacz
płomieni pusty, jest pistolet bez ani jednej kuli. Spojrzeli bo sobie. On z
dziwnym, pustym uśmiechem. Ona z podejrzliwością. Dziś zabiła już dwunastu
wrogów Imperatora.
On dobył
pistoletu.
Ona dobyła
noża.
Dla mnie świetne. Proszę o więcej.
OdpowiedzUsuńSuper się czytało.Szkoda że takie krótkie :).Czekam na więcej :)
OdpowiedzUsuńWielki dzięki za komentarze. Niefortunnie dłuższe być nie może, bo by nie mieściło się w ramach określonych przez regulamin konkursu!
OdpowiedzUsuńTo nie konkurs jest najwazniejszy! A zadowolenie czytelnikow. Przyjemne, poczytalbym wiecej.
Usuń