Terkotanie bolterów zostało
gwałtownie przerwane głośnym sykiem broni plazmowej, który fortunnie chybiła
przelatując tuż nad moją głową, uderzając w stalowy filar i tak już zapadniętej
ruiny, dodając do niej kolejną, topniejącą wyrwę. Kończyła mi się amunicja w
magazynku a przeładowanie w tej chwili oznaczałoby zgubę, dwóch zdrajców z
czarnego legionu nacierało na moją pozycję bombardując mnie pociskami. Nie
pozostało nic innego jak taktyczne wycofanie się – szybkie przeturlanie się w
tył, pozostawienie po sobie oślepiającego granatu i gwałtowny, błyskawiczny
sprint w przeciwnym kierunku podziałał, nawet lepiej niż się spodziewałem.
Oślepieni wrogowie Imperatora ostrzeliwali wszystko dookoła, trafiając mnie
może ze dwa razy, szczęśliwie mój pancerze bez problemu wytrzymał tak lekkie
pieszczoty. Spokojnie przeładowałem bolter na drugą rundę, która jednak nie
nadejdzie, jako że jeden z moich braci wykorzystał sytuację jaką dla niego
stworzyłem i spadł na heretyków niczym anioł śmierci, uderzając w nich z
doskoku rakietowego plecaka, błyskawicznie kończąc ich żałosne żywoty kilkoma
potężnymi ciosami swojego energetycznego topora, tylko po to by zginąć trafiony
potężnym ładunkiem laserowym wystrzelonym z dalekiego dystansu przez wrogiego
pustoszyciela. Pomszczę go z pewnością. Oto, moi mili czytelnicy, około 5
sekund wrażeń wyrwane z rozgrywki w trybie wieloosobowym w nową grę komputerową
z uniwersum Warhammera 40k – Space Marine.
Tak. Multiplayer w Space Marine
gniecie jądra, miota litrami testosteronu i pokazuje że niewyobrażalna
brutalność wcale nie musi iść w parze ze wszędobylskim miotaniem mięcha –
znaczy, mięcha jest sporo, ale w sensie dosłownym. Nobliwy rycerze przyszłości
nie przeklinają; przeklinanie jest dla leszczy, skoro przecież lepszą metodą pokazania
przeciwnikowi kto tu rządzi je ROZERWANIE GO NA KAWAŁKI. Musicie wybaczyć moje
ekstatyczne podejście do tego tekstu, ale jestem nadal pod czarem rozgrywki,
tłukę kolejne poziomy grając po nocach i ciesząc się jak dziecko z każdej
epickiej akcji czy nowego odblokowanego atutu lub sprzętu. No, ale uspokójmy
się, i na chłodno podejdźmy do konkretów. Co oferuje tryb Multi w grze Space
Marine?
Niewiele! Jak to tak? Niewiele, a
zachwalamy? Owszem, bo chociaż Space Marine w dziecinie sieciowej rozwałki
wprowadza tylko jedną nowinkę (*genialną, tak przy okazji, ale o tym zaraz*),
to jednak egzekucja jest bardziej niż
poprawna. Ba, jest doskonała. Rzućmy okiem na podstawy rządzące rozgrywką –
mamy hack’n’slash z elementami strzelanki z płynnym przejściem między sieczką w
zwarciu a rozwałką na dystans. System osłon nie istnieje, widok z nad ramienia
doskonale pozwala wczuć się w okutego w pancerz boga wojny. Żywotność każdego z
graczy, pomimo ich epickiej wytrzymałości w trybie Single Player, tutaj jest
znikoma i żałosna – nie dlatego, że nagle stali się słabi, ale dlatego, że
przeciwnicy również są kosmicznymi marines (*chaosu!*) uzbrojonymi w równie
brutalny arsenał. Czyli mamy krótkie żywoty, zero osłon… dorzućmy szybki i
wygodny system respawnu, zmianę klasy i uzbrojenia „w locie” a otrzymamy po
prostu jatkę. Niezwykle przyjemną jatkę, w której nadal możemy górować nad
przeciwnikami strategią, taktyką i szybkością reagowania na zmiany sytuacji.
Do rzeczy – zarówno kosmiczni
marynaci jak i ich chałaśniccy odpowiednicy dysponują dostępem do trzech klas
działających trochę w systemie „Kamień-nożyce-papier”. Taktyczny Marines to
nasz wielozadaniowiec; ma dostęp do szerokiego arsenału giwer, posiada bogaty
wybór interesujących taktycznie atutów (*jak chociażby genialny odczyt, który
dokładnie pokazuje poziom pancerze i życia przeciwnika*) i jest doskonale
zaprojektowany do zwalczania wyposażonych w plecak rakietowy szturmowców – jego
morderczo skuteczne na krótki dystans uzbrojenie nawet nie pozwoli się tym
skaczącym małpom zbliżyć… o ile jesteś szybki.
Dewastator/Pustoszyciel to
chodzący czołg. Jest wolny, nosząc sto kilo sprzętu siejącego śmierć jego
mobilność jest żałosna i ogólne odstrzelenie go w trybie „snajpera” (*Stalker
Bolter FTW*) czy dopadnięcie ślimaka przez doskok na plecaczku i zakończenie
jego żywota dekapitacją wydaje się być proste. I tak jest – rakietowcy nie mają
przeważnie problemów z wykańczaniem naszego ciężkiego wsparcia, ale o to
chodzi, by ci panowie powstali by siać strach wśród taktycznych marinesów.
Ciężki bolter, działo plasmowe, lascannon… wszystko to są armaty ogromnego
kalibru, zdolne do rozerwania przeciwnika na kawałki w kilka sekund i to nawet
na ogromny dystans, niestety, wszystkie mają swoje wady; ciężki bolter jest
skuteczny tylko przy rozstawieniu, kiedy nie możemy się ruszać. Lascannon nie
ma celownika bez trybu ‘zoom’, więc trafianie ‘na ślepaka’ w biegu jest rudne.
A z działem plazmowym trzeba się obchodzić jak z dzieckiem, byśmy się czasem
sami nie wysadzili w powietrze.
No i nareszcie mamy szturmowego
marynata oraz raptora, potwory do walki wręcz. Ich uzbrojenie do walki na
dystans to śmiech na sali, za to ich kosy do odcinania kończyn już w nikim
śmiechu nie wzbudzają. Szturmowcy fruwają po mapie na swoich plecaczkach
spełniając zarówno rolę zwiadowców jak i
łowców osamotnionych przeciwników znanych w ich żargonie jako „łatwy łup”. Są
najszybsi, najmobilniejsi i potrafią zaatakować z najmniej spodziewanej strony
(*z góry, duh!*), błyskawicznie wykańczając nas krótkim kombosem ze swych
energetycznych toporów czy demonicznych młotów. Paskudny biznes.
Każda z klas posiada zestaw
uzbrojenia i unikalnych atutów, które zdobywamy wraz z realizacją wyzwań i
zdobywaniem poziomów. Czy to jest fair? Skoro trzydziestopoziomowy gracz może
walczyć z pierwszopoziomowym nowicjuszem, gdzie tu jaki balans, skoro on ma
prosty bolter i jeden atut a ty masz karabin plasmowy, granaty oślepiające i
zestaw i duet atutów? I tym razem Space Marine zaskakuje pozytywnie boskim
systemem „Skopiuj wroga” – kiedykolwiek zostaniesz unicestwiony możesz jednym
klawiszem skopiować cały ekwipunek przeciwnika, który z tobą skończył. Tak
zdobytego ekwipunku nie otrzymujesz na stałe, ale na czas trwania twojego
aktualnego żywota – patent sprawdza się bosko, bo dzięki niemu początkujący
gracze nie muszą jojczeć, że przeciwnicy smażą ich w plazmie a oni mogą ich co
najwyżej łaskotać bolterkami. Proste, eleganckie, skuteczne rozwiązanie, i
niejakie novum na rynku.
Wspaniałym atutem rozgrywki
wieloosobwej jest również bardzo szeroki zakres kustomizacji swoich wojaków –
zarówno pod względem wyglądu jak i preferowanych „kombosów”, znaczy się
zestawów uzbrojenia i atutów, dzięki czemu naprawdę możemy stworzyć unikalny
wachlarz swoich bohaterów. Jeżeli zaś chodzi o modyfikację ich wyglądu, jasna
cholera, jeżeli jesteś kolekcjonerem Kosmicznych Marines w bitewniaku, grę
warto kupić jako „perfekcyjny symulator schematu malowania” – możesz wymienić
każdą część i pomalować wszystko według własnego widzimisię, prawie bez
ograniczeń. Bogato!
Szkoda jednak, że póki co możemy
pobawić się w tylko dwa tryby rozgrywki, oba proste jak konstrukcja cepa.
Anihilacja, cóż, tutaj chyba nie muszę się zbytnio rozwodzić – klasyczny
drużynowy deathmatch, który drużyna pierwsza wytnie czterdziestu jeden (*I saw
what you did there, Relic*) wygrywa. Drugi tryb to Kontrola Terenu, dużo
ciekawszy i najchętniej grywany – na każdym z poziomów znajdują się lokacje
kontrolne które należy przejąć dla drużyny i utrzymać, gdyż generują one
punkty. Im więcej lokacji posiadamy, tym szybciej nam przybywa tych punktów.
Która drużyna uzbiera tysiąc jako pierwsza, wygrywa. I to wszystko jeżeli
chodzi o różnorodność trybów gry, ale Relic i THQ obiecują, że bardzo szybko
pojawi się tryb kooperacyjny, w którym wraz z trzema innymi graczami będziemy
ścierać się z narastającymi falami orków – dla mnie? Bombeczka, i nie mogę się
doczekać.
Najważniejsze jest jednak to, że
po prostu te krótkie walki tak pompują adrenalinę do krwi, że po zaledwie kilku
rozrywkach czuję się jak po półgodzinnym biegu! Jest intensywnie, jest ładnie,
jest krwawo a co najważniejsze, pomimo braku rozwałki setek, ba, tysięcy wrogów
jak w kampanii, nadal odczuwamy potęgę naszego kolosa, słyszymy jak jego ciężar
uderza o grunt, jak jego kopnięcia tworzą pęknięcia w ścianach i wyrwy w
podłogach. Wiemy, że poruszamy się nie byle jakim żołnierzem w pancerzu, ale
prawdziwym potworem, którego szarża jest tak mocarna, że brakuje jedynie
dodania mu możliwości robienia „czuu czuuu!” by móc totalnie pomylić go z nadjeżdżająca
lokomotywą.
Słowem – serdecznie polecam i
zapraszam do rzezi (*Na steamie znany jako, zaskakująco, fire.ant*)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz