14.09.2011

[14.IX.2011] Space Marine: Multiplayer




          Terkotanie bolterów zostało gwałtownie przerwane głośnym sykiem broni plazmowej, który fortunnie chybiła przelatując tuż nad moją głową, uderzając w stalowy filar i tak już zapadniętej ruiny, dodając do niej kolejną, topniejącą wyrwę. Kończyła mi się amunicja w magazynku a przeładowanie w tej chwili oznaczałoby zgubę, dwóch zdrajców z czarnego legionu nacierało na moją pozycję bombardując mnie pociskami. Nie pozostało nic innego jak taktyczne wycofanie się – szybkie przeturlanie się w tył, pozostawienie po sobie oślepiającego granatu i gwałtowny, błyskawiczny sprint w przeciwnym kierunku podziałał, nawet lepiej niż się spodziewałem. Oślepieni wrogowie Imperatora ostrzeliwali wszystko dookoła, trafiając mnie może ze dwa razy, szczęśliwie mój pancerze bez problemu wytrzymał tak lekkie pieszczoty. Spokojnie przeładowałem bolter na drugą rundę, która jednak nie nadejdzie, jako że jeden z moich braci wykorzystał sytuację jaką dla niego stworzyłem i spadł na heretyków niczym anioł śmierci, uderzając w nich z doskoku rakietowego plecaka, błyskawicznie kończąc ich żałosne żywoty kilkoma potężnymi ciosami swojego energetycznego topora, tylko po to by zginąć trafiony potężnym ładunkiem laserowym wystrzelonym z dalekiego dystansu przez wrogiego pustoszyciela. Pomszczę go z pewnością. Oto, moi mili czytelnicy, około 5 sekund wrażeń wyrwane z rozgrywki w trybie wieloosobowym w nową grę komputerową z uniwersum Warhammera 40k – Space Marine.

Tak. Multiplayer w Space Marine gniecie jądra, miota litrami testosteronu i pokazuje że niewyobrażalna brutalność wcale nie musi iść w parze ze wszędobylskim miotaniem mięcha – znaczy, mięcha jest sporo, ale w sensie dosłownym. Nobliwy rycerze przyszłości nie przeklinają; przeklinanie jest dla leszczy, skoro przecież lepszą metodą pokazania przeciwnikowi kto tu rządzi je ROZERWANIE GO NA KAWAŁKI. Musicie wybaczyć moje ekstatyczne podejście do tego tekstu, ale jestem nadal pod czarem rozgrywki, tłukę kolejne poziomy grając po nocach i ciesząc się jak dziecko z każdej epickiej akcji czy nowego odblokowanego atutu lub sprzętu. No, ale uspokójmy się, i na chłodno podejdźmy do konkretów. Co oferuje tryb Multi w grze Space Marine?

Niewiele! Jak to tak? Niewiele, a zachwalamy? Owszem, bo chociaż Space Marine w dziecinie sieciowej rozwałki wprowadza tylko jedną nowinkę (*genialną, tak przy okazji, ale o tym zaraz*), to jednak egzekucja jest bardziej  niż poprawna. Ba, jest doskonała. Rzućmy okiem na podstawy rządzące rozgrywką – mamy hack’n’slash z elementami strzelanki z płynnym przejściem między sieczką w zwarciu a rozwałką na dystans. System osłon nie istnieje, widok z nad ramienia doskonale pozwala wczuć się w okutego w pancerz boga wojny. Żywotność każdego z graczy, pomimo ich epickiej wytrzymałości w trybie Single Player, tutaj jest znikoma i żałosna – nie dlatego, że nagle stali się słabi, ale dlatego, że przeciwnicy również są kosmicznymi marines (*chaosu!*) uzbrojonymi w równie brutalny arsenał. Czyli mamy krótkie żywoty, zero osłon… dorzućmy szybki i wygodny system respawnu, zmianę klasy i uzbrojenia „w locie” a otrzymamy po prostu jatkę. Niezwykle przyjemną jatkę, w której nadal możemy górować nad przeciwnikami strategią, taktyką i szybkością reagowania na zmiany sytuacji.

Do rzeczy – zarówno kosmiczni marynaci jak i ich chałaśniccy odpowiednicy dysponują dostępem do trzech klas działających trochę w systemie „Kamień-nożyce-papier”. Taktyczny Marines to nasz wielozadaniowiec; ma dostęp do szerokiego arsenału giwer, posiada bogaty wybór interesujących taktycznie atutów (*jak chociażby genialny odczyt, który dokładnie pokazuje poziom pancerze i życia przeciwnika*) i jest doskonale zaprojektowany do zwalczania wyposażonych w plecak rakietowy szturmowców – jego morderczo skuteczne na krótki dystans uzbrojenie nawet nie pozwoli się tym skaczącym małpom zbliżyć… o ile jesteś szybki.

Dewastator/Pustoszyciel to chodzący czołg. Jest wolny, nosząc sto kilo sprzętu siejącego śmierć jego mobilność jest żałosna i ogólne odstrzelenie go w trybie „snajpera” (*Stalker Bolter FTW*) czy dopadnięcie ślimaka przez doskok na plecaczku i zakończenie jego żywota dekapitacją wydaje się być proste. I tak jest – rakietowcy nie mają przeważnie problemów z wykańczaniem naszego ciężkiego wsparcia, ale o to chodzi, by ci panowie powstali by siać strach wśród taktycznych marinesów. Ciężki bolter, działo plasmowe, lascannon… wszystko to są armaty ogromnego kalibru, zdolne do rozerwania przeciwnika na kawałki w kilka sekund i to nawet na ogromny dystans, niestety, wszystkie mają swoje wady; ciężki bolter jest skuteczny tylko przy rozstawieniu, kiedy nie możemy się ruszać. Lascannon nie ma celownika bez trybu ‘zoom’, więc trafianie ‘na ślepaka’ w biegu jest rudne. A z działem plazmowym trzeba się obchodzić jak z dzieckiem, byśmy się czasem sami nie wysadzili w powietrze.

No i nareszcie mamy szturmowego marynata oraz raptora, potwory do walki wręcz. Ich uzbrojenie do walki na dystans to śmiech na sali, za to ich kosy do odcinania kończyn już w nikim śmiechu nie wzbudzają. Szturmowcy fruwają po mapie na swoich plecaczkach spełniając zarówno rolę  zwiadowców jak i łowców osamotnionych przeciwników znanych w ich żargonie jako „łatwy łup”. Są najszybsi, najmobilniejsi i potrafią zaatakować z najmniej spodziewanej strony (*z góry, duh!*), błyskawicznie wykańczając nas krótkim kombosem ze swych energetycznych toporów czy demonicznych młotów. Paskudny biznes.

Każda z klas posiada zestaw uzbrojenia i unikalnych atutów, które zdobywamy wraz z realizacją wyzwań i zdobywaniem poziomów. Czy to jest fair? Skoro trzydziestopoziomowy gracz może walczyć z pierwszopoziomowym nowicjuszem, gdzie tu jaki balans, skoro on ma prosty bolter i jeden atut a ty masz karabin plasmowy, granaty oślepiające i zestaw i duet atutów? I tym razem Space Marine zaskakuje pozytywnie boskim systemem „Skopiuj wroga” – kiedykolwiek zostaniesz unicestwiony możesz jednym klawiszem skopiować cały ekwipunek przeciwnika, który z tobą skończył. Tak zdobytego ekwipunku nie otrzymujesz na stałe, ale na czas trwania twojego aktualnego żywota – patent sprawdza się bosko, bo dzięki niemu początkujący gracze nie muszą jojczeć, że przeciwnicy smażą ich w plazmie a oni mogą ich co najwyżej łaskotać bolterkami. Proste, eleganckie, skuteczne rozwiązanie, i niejakie novum na rynku.

Wspaniałym atutem rozgrywki wieloosobwej jest również bardzo szeroki zakres kustomizacji swoich wojaków – zarówno pod względem wyglądu jak i preferowanych „kombosów”, znaczy się zestawów uzbrojenia i atutów, dzięki czemu naprawdę możemy stworzyć unikalny wachlarz swoich bohaterów. Jeżeli zaś chodzi o modyfikację ich wyglądu, jasna cholera, jeżeli jesteś kolekcjonerem Kosmicznych Marines w bitewniaku, grę warto kupić jako „perfekcyjny symulator schematu malowania” – możesz wymienić każdą część i pomalować wszystko według własnego widzimisię, prawie bez ograniczeń. Bogato!

Szkoda jednak, że póki co możemy pobawić się w tylko dwa tryby rozgrywki, oba proste jak konstrukcja cepa. Anihilacja, cóż, tutaj chyba nie muszę się zbytnio rozwodzić – klasyczny drużynowy deathmatch, który drużyna pierwsza wytnie czterdziestu jeden (*I saw what you did there, Relic*) wygrywa. Drugi tryb to Kontrola Terenu, dużo ciekawszy i najchętniej grywany – na każdym z poziomów znajdują się lokacje kontrolne które należy przejąć dla drużyny i utrzymać, gdyż generują one punkty. Im więcej lokacji posiadamy, tym szybciej nam przybywa tych punktów. Która drużyna uzbiera tysiąc jako pierwsza, wygrywa. I to wszystko jeżeli chodzi o różnorodność trybów gry, ale Relic i THQ obiecują, że bardzo szybko pojawi się tryb kooperacyjny, w którym wraz z trzema innymi graczami będziemy ścierać się z narastającymi falami orków – dla mnie? Bombeczka, i nie mogę się doczekać.

Najważniejsze jest jednak to, że po prostu te krótkie walki tak pompują adrenalinę do krwi, że po zaledwie kilku rozrywkach czuję się jak po półgodzinnym biegu! Jest intensywnie, jest ładnie, jest krwawo a co najważniejsze, pomimo braku rozwałki setek, ba, tysięcy wrogów jak w kampanii, nadal odczuwamy potęgę naszego kolosa, słyszymy jak jego ciężar uderza o grunt, jak jego kopnięcia tworzą pęknięcia w ścianach i wyrwy w podłogach. Wiemy, że poruszamy się nie byle jakim żołnierzem w pancerzu, ale prawdziwym potworem, którego szarża jest tak mocarna, że brakuje jedynie dodania mu możliwości robienia „czuu czuuu!” by móc totalnie pomylić go z nadjeżdżająca lokomotywą.

Słowem – serdecznie polecam i zapraszam do rzezi (*Na steamie znany jako, zaskakująco, fire.ant*)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz