13.07.2014

[13.VII.2014] Sanctus Reach czyli przyszłość!


Minęło sporo czasu odkąd na łamach tego bloga pojawił się tekst traktujący o produktach Games Workshop i wszystkim co jest z tym wydawnictwem związane – tekstów okołofluffowych nie wliczam do tego stwierdzenia. Wynika to głównie z faktu, że staram się mocno trzymać postanowienia, w którym to obiecałem skupić się na wszystkich innych systemach a dwa wielkie produkty dżentelmenów z Nottingham pozostawić innym… Było nie było blogów z nowościami, recenzjami i tekstami do wojennych młotów są całe stosy, więc jest w czym przebierać! Nie zmienia to jednak faktu, że od czasu do czasu wydawca ten czyni kroki, które pobudzają nawet moją uśpioną potrzebę przelania na cyfrowy papier kilku słów, a jednym z takich kroków jest wydanie pudełka Stormclaw oraz cały ten biznes dookoła pierwszej ‘kampanii nowej metody’ – Sanctus Reach.

Cóż, pisanie czym jest ów mistyczne Sanctus Reach na dzień dzisiejszy mija się z celem. Głównie dlatego, że jeżeli nie żyjecie w ciemnej jaskini pod kamieniem bez internetu a ostatnia gazeta jaką otrzymaliście ma datę z około 1945 roku, to najpewniej doskonale wiecie czym jest ów linia produktów (*a jak tak żyjecie, to i tak nie macie internetu, więc ten wpis by wam nie pomógł*). Sanctus Reach to nowy eksperyment Games Workshop – kampania ‘hobbystyczna’, na łamach której możemy sobie odwzorować bitwy opisane na łamach odpowiedniego podręcznika, możemy pobawić się w wykoncypowane scenariusze z użyciem kilku dodatkowych formacji również dostępnych na łamach przewodnika po tej krwawej kampanii znanej pod nazwą Czerwonego Waaagh! Sama książka nie oferowała za bardzo niczego oryginalnego i nie zapowiadało się na to, że ktokolwiek się tym żywo zainteresuje… Ot, kolejny bzdurny dodatek, który kupi może dwie osoby w kraju, dodatek, który aktualnie rozgrywany na stołach najpewniej ujrzycie tylko w oficjalnych sklepach Games Workshop na pokazówce.

I najpewniej tak by się to skończyło, gdyby Games Workshop miało w poważaniu nasz lokalny ryneczek, a nie ich główne rynki zbytu jak Wielka Brytania czy Ameryka, które to regiony nie tylko posiadają zdecydowanie więcej hobbystów i klubów ale też, jak by to ładnie ująć… Sporo z tych klubów i stowarzyszeń ma mocno położoną lagę na turniejowe czy też sportowe granie, a co ich kręci najbardziej to kampanie, apokaliptyczne bitwy i ogólnie rzecz ujmując wszystko to, co u nas nazywa się ‘turlaniem do piwa’. Słowem, Games Workshop nie dokonuje idiotycznych, marketingowych skoków na główkę, tylko po prostu wie, komu co chce sprzedać… A precedens Sanctus Reach może się okazać strzałem w dziesiątkę, tym bardziej, jeżeli mają zamiar rzeczywiście wydawać tego więcej i regularnie dorzucać do pieca nowymi małymi kampaniami! Bo widzicie, chociaż podręcznik sam w sobie nie stanowi jeszcze na tyle dużego magnesu do zabawy, to dorzucenie do kampanii /doskonale/ wycenionego pudełka z zaczątkami armii dla dwóch graczy już jak najbardziej jest odpowiednią zachęta do zabawy. Tutaj leży główny motor tego pomysłu, ale o tym za chwilę.

To, że Games Workshop stara się na potęgę promować mocno ‘casualowy’ tryb prowadzenia swoich gier nie jest na dzień dzisiejszy wiedzą tajemną czy jakimkolwiek zaskoczeniem – znaczy, ciężko mi sobie wyobrazić, by absolutnie ktokolwiek z ręką na sercu i szczerym uśmiechem mógł mi w oczy powiedzieć, że wydawca ten robi wszystko co w swojej mocy, by Warhammery były wyśmienitymi grami turniejowymi. Albo że w ogóle wspiera sportową scenę w jakikolwiek sposób. Już od początków szóstej edycji ów przekierowanie skupienia z ‘gry’ na ‘hobby’ waliło po oczach jak tysiącwatowa lampa, a z każdym kolejnym miesiącem ta perspektywa tylko się poszerza. Nie mogę zignorować faktu, że cały pomysł na kampanię ze starterem to kolejny – i to świetny! – krok do realizacji tego planu. Ot, wystawcie sobie… Nawet mając już swoje wielkie armie, możecie nabyć z kumplem pudełko Stormclaw i po prostu rozegrać zawarte tam scenariusze dla czystej przyjemności. Nawet jeżeli jesteście całkowicie początkującymi, pudełko to oferuje bardzo przystępną cenowo alternatywę rozpoczęcia zabawy, i to w sposób nieznany nam dotychczas na łamach tego wydawnictwa – taki, który pozwala nam na aktualną zabawę prosto z pudełka, i to nieco głębszą, niż oferowaną przez Starter (*do pewnego poziomu, znaczy się*). Słowem, Games Workshop ułatwia wejście w hobby tym całkowicie zielonym jak i nadal poszturchuje starych wyjadaczy możliwością sprawdzenia, czy czasem nie mieli by ochoty na pintę czy dwie dobrego piwa podczas zabawy w oferowane scenariusze…

Rzućmy wirtualnym okiem na podręcznik. No dobrze, wydany wcześniej suplement kampanijny nie jest wcale chudzinką bez treści – ponad stosem fabuły, która ma nadać kampanii odpowiedniego tomu, dostajemy sporo aktualnej treści do wykorzystania w trakcie zabawy. Och, nie chodzi tylko od dodatkowe formacje czy jednostki do użycia w kampanii czy naturalnie scenariusze, które pozwolą nam odegrać kluczowe bitwy tejże wojny… To wszystko są oczywistości w suplemencie tego rodzaju. Za co należą się Games Workshop brawa, to zgrabnie przeprowadzony przemyt! Albowiem podręcznik ten posiada również zasady ze starszego dodatku – Planetstrike – przygotowane i poprawione pod środowisko siódmej edycji. Planetstrike nie cieszył się wielką popularnością ze względu na makabryczne problemy z balansem chociażby, co nie zmienia faktu, że dodawał sporo błyszczyku i brokatu do zabawy z całymi armiami spadającymi z orbit niczym deszcz bogów. I choć zupełnie się nie nadawał do rozgrywek turniejowych, to do zwyczajnej zabawy w niedzielne popołudnie mógł sprawić tonę frajdy. Dlaczego więc gratuluję wydawcy? Bo pomysł na dorzucenie tych zasad to Fabularyzowanej Kampanii to strzał w dziesiątkę! Suplementy tego typu kiedy istnieją samodzielnie czyli po prostu w próżni nie mają jak pokazać, ze mogą być wartościowych dodatkiem do zabawy, po próby rozegrania regularnych rozgrywek korzystając z oferowanych przez ów dodatki zasad przeważnie kończą się frustracją i rozczarowaniem. Jeżeli jednak zasady te dorzucimy do dobrze zbudowanego scenariusza, który potrafi je dobrze zutylizować… Sytuacja się zmienia na lepsze. Tak więc należy się złota gwiazdka na klapach oraz pochwała pisemna, bo to jest po prostu dobry manewr ze strony wydawnictwa.


Teraz rzućmy okiem na pudełko, które jest na tyle dobre, że jak to już pisali na forum Gloria Victis – prawie jak nie Games Workshop. Co to oznacza? Cóż, po pierwsze jest ono finansowo opłacalne. W środku dostajemy 35 modeli, które kupowane osobno wyszłyby mniej więcej 660 złotych – w zestawie tym kosztują 375 blaszek, co jest jednak ogromną zniżką, tym bardziej, że poza samymi modelami dostajemy drobny ‘suplement do suplementu’, czyli broszurkę pomagającą nam rozpocząć zabawę z Santus Reach korzystając z sił zawartych w pudełku oraz, co dość ważne, pełne zasady w formie małej książeczki, która również swoje kilka złotych kosztuje. Choć skład zestawu nie każdemu przypadnie do gustu, chociaż Orkowie ewidentnie będą mieli problem, by przegryźć się przez piątkę terminatorów, to jednak nadal jest to zaskakująco opłacalny zestaw, który przy podziale na dwie osoby jest jedną z najtańszych opcji zarówno rozpoczęcia swojej hobbystycznej kariery jak i małego uzupełnienia naszych aktualnych armii o kilka solidnych modeli, jeżeli ktoś odczuwa taką potrzebę.

No i pięknie, ale co z tego wynika? Kilka miłych rzeczy! Po pierwsze, wieść gminna niesie, że na Sanctus Reach czy też po prostu na Stormclaw się zabawa nie skończy… Że Games Workshop planuje albo więcej takich małych kampanii albo więcej podwójnych zestawów na łamach ów kampanii. Co może brzmi nieprawdopodobnie, ale jak się człowiek chwilę zastanowi, to nie tylko ma sens, ale brzmi jak bardzo opłacalna, nowa forma sprzedaży i marketingu. Po pierwsze, weźmy pod uwagę fakt, że napisanie i wydruk podręcznika jest procesem dużo tańszym a co najważniejsze, dużo szybszym niż zaprojektowanie nowego kodeksu oraz stosu nowych modeli. Po drugie, pudełko Stormclaw tak naprawdę nie zawiera nowych modeli ponad dwa pod postacią ekskluzywnych bohaterów. Reszta to nic nowego, ot po prostu przepakowane do nowej formy. Co oznacza, że wydawca nie ma żadnych problemów, by skomponować kolejne zestawy tego typu.  Demony kontra Eldarzy, Gwardia kontra Tau… Jest sporo możliwości do rozważenia, a skoro i tak wystarczy im dodać 2 nowe figurki do zestawu, to tak naprawdę nakład pracy jest po prostu niewielki a więc i nie obciąża linii produkcyjnych czy zespołów developerskich firmy. A dla graczy i klientów jest to zawsze atrakcyjna oferta, bo cenowo spolegliwa, bo pozwala rozpocząć armię po kosztach, bo pozwala wejść w grę w przyzwoitej cenie, bo oferuje zasady w wersji kieszonkowej… Po prostu – bo promuje hobby.

Jakby tego było mało, Games Workshop może naprawdę zaszaleć, jeżeli chodzi o zasady i zabawę! Skoro Kampania rządzi się własnymi prawami (*czyli zasadami*), to nie musi czuć się skrępowana problemami z balansem, racjonalnością zasad czy logiką wewnętrzną – Rule of Cool działa tutaj na pełnym wygarze i liczy się tylko to, by oferowane scenariusze były eksplodujące i oferowały kupę pierwszoligowej frajdy wszystkim tym, którzy zechcą się w to pobawić. Dodajemy Planetstrike? Czemu nie! Może w kolejnym suplemencie Mroczni Eldarzy zrobią rajd na zurbanizowany świat i dorzucimy zwichrowane zasady walki nocą wraz z odświeżeniem City of Death? A może kampania, w której Szarzy Rycerze i Inkwizycja ląduje na demonicznych światach co da nam okazję do zrobienia chorych zasad terenów i planet? A kto nam powie, że nie możemy zrobić kampanii z walkami na okrętach z dopisaniem zasad do abordażów tychże, walki w zerowej grawitacji i tak dalej, i tym podobne? Santus Reach i cała ta kampanijna impreza otwiera przez studiem GW ogromne pole do popisu – mogą puścić wodze fantazji i naprawdę wykreować sporo bardzo interesującego materiału. Oby tak się stało; Kto wie, jeżeli rzeczywiście spełni się powyższa wizja, może kiedyś wpsółnabędę jakiś starter w celu poturlania w kampanię…


1 komentarz:

  1. Z niecierpliwością czekam na kolejne wpisy. Ten trochę trąci po dwóch tygodniach ;)

    OdpowiedzUsuń