20.09.2014

[20.IX.2014] Invisibility, czyli gdzie zniknął mój fluff! - Arena 2014


Stukot kostek. Gwar ludzi tworzących swoje wykładnie zasad. Aromat zużytej sali gimnastycznej zmieszany z tanią wodą kolońską, ludźmi wierzący w tak zwany "francuski prysznic" oraz kolekcja koszulek XL wzwyż... Tak. Oto jestem. Arena 2014, jeden z największych turniejów Warhammera 40k w kraju, teraz jeszcze połączony z turniejem Warmahordes. Poproszony o wsparcie medialne i obsługę sprzętu foto-video z radością spakowałem konieczny wikt i opierunek i wyruszyłem te tytaniczne dwa kilometry w kierunku krakowskiego Podgórza, by przywitać się ze światem całkowicie mi obcym i nieznanym - turniejową sceną bitewniakową!

Kiedy zaczynałem zabierać się za ten tekst wygodnie grzejąc tyłek przy organizacyjnym stoliczku, kiedy Jampel (*jeden z Santa Little Helpers*) obok mnie profesjonalnie kroił ser topiony scyzorykiem, pierwszą ideą było nakreślenie lekkiego w tonie i uroczo satyrycznego tekstu w stylu paradokumentu - z kamerą wśród zwierząt. Wiecie, klasyczne "w kadrze widzimy rzadki gatunek Bitewniakus Gigantus w swoim naturalnym habitacie..." Ale po spędzeniu trzech godzin na miejscu, bo wypstrykaniu kilku setek fotek postanowiłem, że to nie jest godne podejście. Bo widzicie, bardziej pasuje do tego tekstu konwencja "Pogromców Mitów". Bo jeżeli macie przekonanie, że scena turniejowa to toczenie piany, spinanie się, długie wrzaski o zasady i walki w klatce w kwestii rozstrzygania sporów... To uwierzcie mi, jesteście w błędzie.

Słowem wstępu powtórzę dwa fakty, które regularnie mielą się na łamach moich tekstów. Po pierwsze, primo, jestem graczem tak niedzielnym, że można by we mnie urządzić piknik z rodziną. Kostki to dla mnie element obcy, nie mam swojego szczęśliwego zestawu, nie kulam regularnie... Po drugie, primo ultimo, to jest mój pierwszy turniej na którym jestem. Owszem, oglądałem sporo rozgrywek ligowych, byłem nawet na kilku turniejach-miniaturkach, ale Arena... No, wiecie, to Arena. Turniej klasy Master. Pół setki bitewniakowców na miejscu, figurki o łącznej wartości wcale nie najgorszego auta na sali. Jak byłeś na Arenie, nikt Ci nie powie, żeś nigdy turnieju nie widział, ot co.

Gremialna ocena czy cal składa się z 25 mm czy też nie. Proces decyzyjny trwa.

Uzbrojony w mój absolutny brak doświadczenia, szeroki uśmiech na twarzy, bułkę z gyrosem i litr toniku wyruszyłem zatem w cudowny świat niezmierzonych odkryć. I to co spotkałem niejako mnie zaskoczyło. Trochę pozytywnie. Trochę negatywnie. Ale z ogólnym rzutem na plus, więc było lepiej, niż mógłby zakładać nawet najoptymistyczniejszy scenariusz. Zanim jednak przejdziemy do jasnych stron, zanim zrzucę w otchłań mity na temat turniejowej sceny, bo jednak rzeczywistość skrzeczy, i pewne ciemne strony hobby a może bardziej stereotypy wychodzą na wierzch.

Druga runda ma się zacząć. Tuż za drzwiami wejściowymi szkoły, w której odbywa się impreza dzień targowy. Towarem nie są jednak ziemniaki, ale raczej iście mafijne układy na to, jak zgłosić wynik, by nie grać, a nadal zyskać.  Tylko garniturów w paski brakuje! Dalej, czysta hobbystyczna duma rozpiera graczy, którzy przybyli bez jednego własnego modelu - granie na pożyczonych! Jak dla mnie, nie jest to w sumie grzech, ale raczej przykład potwierdzający istnienie elementu w 100 procentach gamistycznego, dla którego hobby opiera się na grze, a nie na jakiś przeszkadzających w zabawie modelach. Są oczywiście miejsca, kiedy spinka wchodzi a cała ekipa sędziowska nurza się w zasadach z nadzieją na szybkie znalezienie wyjścia z konfliktu. Widzimy armie pomalowane - gdzie używam tego słowa w mocnym nadużyciu! - na metodę podkład i dwie lampki na inne kolory chlapnięte, by spełnić wymóg. No i oczywiście bolesny stereotyp o uniwersalnym problemie z higieną daje o sobie znać, ale tutaj w sumie nie mogę się doczepić na poważnie... Każda sala zawierająca pół setki pocących się facetów po kilku godzinach pachnie brązem, nieważne jak dobrze dbają o swoje codzienne ablucje.

I to by było na tyle dopiekania. Bo ponadto muszę przyznać, że turniej ten ocieka czymś niezwykle przyjemnym. Cudowną, hobbystyczną atmosferą. Na korytarzach rozmowy o kulaniu, przy vanie z burgerami szybkie rewizje ostatnich ruchów... Palacze przed wrotami budynku kurzą i dyskutują nowości a nieustanny terkot kostek w tle tylko dodaje smaczku. Jest to niczym pojechanie na koncert - jest Ci niewygodnie, nie brałeś prysznicu od kilku dni, wszystko się lepi, komary gryzą, deszcz zamienił ziemię w błoto a mimo to doskonale się bawisz, bo atmosfera jest po prostu sprzyjająca naszemu zacnemu hobby. Słowem, gamistyczna sielanka i w ogóle radość tryska z głębi ziemi...?

Stompa z dwoma młodszymi braćmi na wycieczce. W tle Wraightknighty załamują ręce!

Tutaj dochodzimy do kolejnej obserwacji, która sprawiła mi bezbrzeżną radość... Widzicie, nie raz, nie dwa razy na łamach tego bloga oskarżany byłem za "hejtowanie" Games Workshop i ich produktów. Z niejaką prześmiewczą dumą przyjmowałem ten tytuł ale po Arenie po prostu nie mogę go dłużej dzierżyć... Teraz, na własne oczy i uszy przekonałem się, że największymi wrogami GW i najbardziej gorliwymi jej krytykami są właśnie gracze, i to zapaleni. Stali bywalcy turniejów, zajadli kulacze, co zasady wessali z mlekiem matki. To ludzie z setkami rozgrywek za sob. I jaką zaiste promienną radością (*przewrotną również*) napawa mnie fakt, że syndrom Zmęczonego Patrioty działa tutaj niemalże książkowo. Znaczy, kiedy ktoś z poza kręgu wyjadaczy atakuje Wojenne Młoty, to towarzystwo staje murem i ze sztandarem w dłoni, skandując swoje bojowe pieśni, wypełnieni ferworem i obowiązkiem by wykazać, że "hejterzy" to zgrzybiała, niegrająca banda, która z tychże powodów nie ma prawa głosu... Ale kiedy obrona się zakończy to sami, w swoim gronie, z wielkim entuzjazmem jęczą, narzekają i wieszają psy na grze i na wydawcy, używając często gęsto tych samych argumentów, co ludzie z poza kręgu.

To nie jest jakiś wymyślony, przeinterpretowany obraz. Po prostu w przerwach rozmawiałem z ludźmi, i każdy dołączał się do gremialnego chóru zbiorowego zmęczenia. A to że siódma edycja nie ma balansu. A to że "Invisibility" jest totalnie złamane. A to że grają tylko mocarne rozpiski, idiotyczne fluffowo, wyprane z klimatu. A to że sama gra straciła atmosferę. Aż do momentu, w którym wspólnie wyrażono zgodę na stwierdzenie, że aktualnie Warhammer nie nadaje się na turnieje i próby ciągnięcia tego w ten sposób to po prostu kopanie martwego konia.

...

A po przerwie wracają do stołów. Podnoszą swoje modele. Rzucają ową zniesławioną niewidzialność na swojego Imperial Knight'a i piłują. Z obowiązku małżeńskiego. Z poczucia i potrzeby aktualnego używania swoich w sumie sporych inwestycji w to hobby. I przede wszystkim z tego, co odkryłem na tej Arenie - z przynależności. Fani gier (*zaznaczę, że nie tylko Wojennych Młotów*) przypominają pod tym względem fanów piłkarskich drużyn. Co z tego, że drużyna nie wygrywa? Co z tego, że ssie i dostaje po dupie od każdego, kogo spotka? Co z tego, że sąsiednia drużyna ma ładniejszy stadion i zielone murawy? To wszystko bez znaczenia, bo to jest /moja/ drużyna. Moja i moich kumpli. Paczka kibiców, wiernych jak czterej pancerni, którzy nie traktują już tego jako hobby, lecz jako element osobowości, część życia... Nie jestem po prostu Janem Kowalskim. Jestem fanem i graczem w Warhammera.

Pojawiły się również niezgorzej pomalowane modele! Szkoda, że Soulgrinder miał Niewidzialność, więc nic nie było widać...

To była lekka dygresja z wrażeń z Areny, ale jednak wynikająca z nich bezpośrednio. Idziemy dalej w zagłębie mroku! W momencie, w którym skreślam słowa tego akapitu jestem na świeżo po zapoznaniu się z odpowiedziami z tak zwanego testu wiedzy. Pytania zdecydowanie nie były trudne, może poza jednym, ale przytoczę tutaj pierwsze trzy. Jakiemu bogowi Chaosu służył Doomrider. Ile wielkich kompanii posiada zakon Kosmicznych Wilków. Ilu prymarchów stworzył Imperator. Proste? Jak widać nie, bo dominującymi odpowiedziamy w kolejności były: Imperatorowi. Dziesięć. Dziesięciu. Tak jest, wciągający kokainum jak powietrze Doomrider służył Imperatorowi, /legion/ Kosmicznych Wilków ma dziesięć kompanii (*w końcu kodeks, nie?*) i oczywiście wszyscy wiemy, że Imperator stworzył dziesięciu prymarchów... Nawet nie chce mi się tutaj odpowiednio jadowitego komentarza wrzucać - po prostu, jak ktoś po raz ponowny będzie mnie zapewniał, że w wojenne młoty gra "dla klimatu" czy "dla fluffu", to dla mnie to będzie porównywalne z wyznaniem, że jest się gorejącym katolikiem, choć w życiu się na oczy Biblii nie widziało. Przesada? Pewnie. Klimat to nie tylko tło fabularne, to przecież stylityka, smak, miodność modeli... Ale jedno wiem na pewno - pośród reprezentatywnej grupie graczy zebranych na Arenie niewielu z nich w jakikolwiek sposób interesuje się tym, co w kodeksach jest napisane w tej dziwnej, bezsensownej sekcji, w której nie są spisane zasady... Smutne, ale dowiedzione eksperymentem socjalnym. Oczywiście istnieje szansa, że ludzie odpowiadali dla beki, nie h będzie moje zawieszenie niewiary... Ale krótkie odpytanie kilku ochotników jednak nie kreśli tutaj dobrego obrazu.

Godzina 19:00 pierwszego dnia się zbliża. Wrażenia? Nie dajcie się zwieść moim ponurym gdybaniom i przepełnionym jadem komentarzem na temat pewnych zaobserwowanych ewenementów... Bo bawię się dosłownie wybornie. Jest coś czystego i urokliwego w tym, że mogę spędzić weekend odizolowany od rzeczywistego świata, otoczony takimi samymi maniakami jak ja, pławiając się w morzu kostek, lawirując pomiędzy stołami na których modele toczą swoje bitwy, czując przepełniającą mnie aurę wojennego zapału, napięcia i entuzjazmu. To jest takie miejsce, gdzie miłośnik gier bitewnych może wejść i z wielkimi oczyma westchnąć cicho "I found my people...". Słowem, nie żałuję ani minuty, nawet biegając z aparatem, machając kamerką i przy nadziei, że uda mi się znaleść stoliczek, by dokończyć malowanie mojego lekkiego kroczącego panzera (*który, by the way, będzie kolejnym wpisem na warsztacie, bo owocny wieczór z nim miałem*).

Jutro dzień drugi. Zobaczymy, cóż przyniesie? Pierwszy dzień na wielkim turnieju był dla mnie niezwykle wzbogacającym doświadczeniem. Odkrył przede mną stos informacji, dał świeży rzut oka na tę scenę... Obalił kilka mitów. Potwierdził niektóre. Wykopał na powierzchnie nowe... A co przyniesie jutro? Zobaczymy, tak, jutro!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz