Witam pięknie w śliczny, słoneczny, niemalże letni wtorek - za oknem szalone 20 stopni, jest tak cudownie, że nawet taki markotny komputerolub o cerze wąpierza uznał, że należy olać wszystko, wyciągnąć książkę na ogródek, pieprznąć się elegancko na mojej pufie wypchanej styropianowym groszkiem, trzasnąć sobie drinka i cieszyć się słońcem, chłodnym wiaterkem i radosną aurą. A przy okazji wczytać się we 'Wrath of Iron' i poznać bardziej nieludzkie oblicze Astartes. Ale co z blogiem? Wygląda na to, że się rozrasta, bo poza drogocennym wsparciem Ranger'a w kwestii Infinity, Pisarczyk z Warmachina.com.pl również postanowił przelewać co nieco na nobliwą czcionkę i publikować na łamach tego bloga. Zachęcam do lektury nie tylko fanów Warmachine, bo poza naturalnie samą relacją mamy tutaj ciekawe obserwacje z tego, jak to jest wracać do zabawy po dłuższej przerwie... Miłej lektury!
Wstępniak
Chciałem strzelić opis turnieju, z którego dopiero co wróciłem, ale w miarę pisania zrozumiałem, że tak się nie da. Pierwszy raz robię taki opis, więc parę dodatkowych wyjaśnień powinno się tu znaleźć. Reszta wstępniaka będzie trochę wywlekaniem moich osobistych wspomnień związanych z maszynka lub ogólnie z kulaniem kostkami. Ostrzegam, ze może być trochę nudno i tkliwie W celu uniknięcia mdłości można przeskoczyć od razu do rozdziału z opisami bitew
Po odejściu od WFB i 40'tki bylem dość mocno wyposzczony bitewniakowo. Skończone studia, potem praca, sprawiły, że jakoś nie było czasu zainteresować się czymś nowym. Pozostały tylko 'nocki z Mordhaimem' raz, dwa razy do roku, kiedy to stara ekipa zjeżdżała się do Puław (skąd pochodzę) na święta i turlała kosteczkami w ruinach mrocznego miasta... Przy dobrej muzyczce i piwku. Ot, stary batlowiec uzależniony od turlania kostkami mile spędza czas z równie uzależnionymi kumplami…
Jest gdzieś tak 2007-2008 rok. W tym miejscu pierwszy raz natrafiam na system Warmachine. Kumpel z Wawy dzwoni, że wyczaił fajny system, że starter jest relatywnie tani a dodatkowo jakaś promocja jest i ze może mi kupić. Długo się nie zastanawiałem. Naprawdę tanio to wyglądało. Zestaw pozwalający grać za cenę pudełka oddziału do poprzedniej gry… Pooglądałem sobie dostępne startery i wybrałem jakiegoś krasnoludka. Wtedy jeszcze nie wiedziałem jak ważnego (i jak bardzo mocno trafnego!) wyboru dokonałem.
Parę tygodni później trafiła się okazja i zjechaliśmy się wszyscy do Puław. Dostałem do rąk pudełeczko ze ślicznymi figurkami. Wszystkie metalowe, lekki klimacik steam-punka… to była dla mnie nowość. Poskładaliśmy je na szybko i czym prędzej przeszliśmy do nauki gry...
Historyczna chwila, moja pierwsza bitwa. Rozpocząłem rozgrywkę. Coś ruszyłem. Następnie usłyszałem od kolegi pytanie:
- Chcesz się uczyć na ostro czy na spokojnie?
- Jasne, ze na ostro! - odpowiedziałem z całą butą i cwaniactwem starego, batlowego czitera.
- Aha... No to robię tak i przegrałeś.
- ...
Cała rozgrywka trwała może 3-4 minuty, a i to dlatego, że ja zacząłem bardzo powoli. Nie wiedziałem jak, nie wiedziałem czemu, nie wiedziałem kiedy. Po prostu przegrałem.... I w tym momencie zakochałem się w tej grze bez reszty! Czy nie ma nic piękniejszego niż rozgrywka, gdzie nie wiesz co może zrobić przeciwnik? Świadomość, ze nawet najlepszy misterny plan, nawet miażdżąca przewaga może się w jednej chwili skończyć przegrana, niczym szach królowi? Że da się odwrócić losy bitwy za pomocą własnej błyskotliwej zagrywki? ‘Tego się nie spodziewałem’ - to zawsze będzie dla mnie największy komplement jaki przeciwnik może mi powiedzieć...
Po weekendzie w Puławach wróciłem do Krakowa. Zacząłem szperać po Internecie w poszukiwaniu lokalnych graczy. Dość szybko odkryłem 'Strych'. Poszedłem zatem sprawdzić 'co i jak'... Bylem bardzo zaskoczony ciepłym przyjęciem. Wszyscy gracze byli chętni tłumaczyć. Uczyli grać, pokazywali różne triki. Specjalnie zmniejszali i osłabiali swoje armie, aby dać mi szanse w grze. Doceniłem to wszystko po pewnym czasie, kiedy sam stałem się doświadczonym graczem, sam zbudowałem swoją dużą armie i zacząłem uczyć nowych. Z tego co wiem ten trend trwa do dziś.
Czas leciał, lata mijały. Z nowicjusza zmieniłem się w doświadczonego gracza, który zaczął nawet czasem wygrywać turnieje. W międzyczasie gra przeszła dużą zmianę, środowisko polskie bardzo się rozwinęło, lokalne ośrodki zaczęły organizować większe turnieje, wszystko było super... Do roku 2011... Wtedy to podpisałem cyrograf z bankiem, kupiłem wraz z wybranka dom i wszedłem w nowy etap w życiu. Czas na pamperki się skończył. Przez ponad 2 lata nie miałem kostki w ręki...
Przeszło miesiąc temu nagle zdałem sobie sprawę, że już nie jestem aż tak bardzo zakopany w sprawach domu. Znów widzę świat dookoła. Odszukałem zakurzone modele, odkopałem starą miłość. Nieśmiało zadzwoniłem do starego 'cryxowego oszusta' Pioćka (uff, nie zmienił numeru) spytać, czy ten system jeszcze istnieje... po dłuższej chwili, kiedy już w końcu przestał się śmiać do słuchawki dał się namówić na przyjazd do mnie na wieś w celu obejrzenia domku, jak i krótkiej lekcji przypomnienia jak się turla kostka i jak się trzyma miarkę. Przyjechał ze swoją kobietą, więc zanim zaczęliśmy grać to musieliśmy obie baby podpiąć do butelek wina. Potem już był spokój gry
Potem już poszło z górki. Zapisałem się do krakowskiej ligi i założyłem konto na ogólnopolskim forum. Kolejne miłe zaskoczenie. Wielu starych wyjadaczy ciągle grało. W swojej pierwszej grze ligowej trafiłem od razu na gracza, który parę tygodni później okazał się zostać człowiekiem, który poprowadził polską drużynę do mistrzostwa świata (tak, tak, Polacy są obecnymi mistrzami świata w Maszynkę!). Jak łatwo się domyślić, gra była baaardzo krótka. Odebrałem to jako dobry omen. Kiedy zaczynałem swoja przygodę z ta gra tez poszło szybciutko.
Spodobało mi się znowu. Spodobało mi się tak bardzo, iż uznałem, że pojadę na najbliższy turniej. Padło na turniej rangi Master w... Puławach. Tam gdzie wszystko się zaczęło… Nie, żebym był przesądny. Postanowiłem potrenować. Do momentu wyjazdu na turniej udało mi się rozegrać jeszcze 3 gry. Nawet udało mi się coś wygrać
Tyle tytułem wstępniaka. Wreszcie! Teraz przejdźmy w końcu do opisu turnieju. Ostrzegam, że nie będzie to opis nastawiony na same opisy bitew, a ogólne odczucia z turnieju.
Piątek 18.10.2013 - Wyjazd
Jest godzina dwudziesta. Czekam spakowany na przyjazd chłopaków. Czeka nas nocna podróż, ale to tylko sprawia, że cieszę się jeszcze bardziej. Zanim koledzy do mnie dojechali zdążyliśmy się parę razy podzwonić. Urok mieszkania na wsi - nikt trafić nie może. W końcu auto zajechało. Szybciutko się zapakowaliśmy i wyruszyliśmy w długą drogę... Tu chciałbym powiedzieć, że po drodze śpiewaliśmy szanty i deklamowaliśmy wiersze, ale prawda była trochę bardziej prozaiczna. W ruch poszła flaszka!
„Jaro! Czekaj! Nie wyrzucaj! Zrobię Ci fotkę. Będzie wyglądało, że my prawdziwi Kozacy
I 3 flaszki wypiliśmy. Nikt nie musi wiedzieć, że były prawie puste jak je zaczynaliśmy.”
|
No dobra, tak naprawdę mieliśmy 4 flaszki tequili, ale trzy były już mocno zaczęte, wiec się nie liczą Była grzeczna degustacja, żadnego pijaństwa ;) Jak łatwo się domyślić, droga przebiegała nam w radosnej atmosferze. Gdzieś po północy zawitaliśmy do Radomia. Zrobiliśmy umiarkowaną bardachę w lokalnym MacDonaldzie i ruszyliśmy w dalszą trasę.
Gdzieś koło pierwszej dotarliśmy na miejsce, lekko zrobieni tequilą i zdrowo zmuleni makiem. Chłopaki jeszcze podrzucili mnie pod dom mojej rodzinki i umówiliśmy się, że spotkamy się już na turnieju.
Sobota 19.10.2013 - Pierwszy dzień turnieju
Rano strasznie zimno było. Ktoś mógłby nawet pomyśleć, ze zima idzie. Na miejsce dotarłem trochę po 9. Sporo ludzi już było na miejscu. Większość ludzi rozpoznałem. Fajne uczucie. Te same mordki, tylko czasami te mordki i ich brzuszki troszeczkę bogatsze w tłuściutki dobrobyt. Okazało się, że na turniej poza mną dotarło w sumie 15 graczy. Doborowa ekipa: doświadczony sędzia, 14 świetnych graczy i Fafel. Trochę się zacząłem obawiać czy mój misterny plan wygrania choć jednej gry się powiedzie. Cytując naszego Pudziana, postanowiłem, że 'tanio skóry nie sprzedam'.
Bitwa nr 1 - vs Gift
Zgłosiłem się do turnieju parę dni wcześniej. Chwile po moim zgłoszeniu zostałem... wyzwany. Nie ukrywam, że na początku trochę się martwiłem, czy znów wejdę w środowisko, czy nadążę za tym wszystkim... i znów miłe zaskoczenie. Wielu ludzi mnie pamiętało, było milo, a wyzwanie od starego wyjadacza, który też mnie pamiętał odebrałem jako niejakie wyróżnienie. Nie czułem się jak ostatni leszcz, który przez przypadek posiada figurki, tylko poczułem się jak Gracz.
Uznałem, że nie zawiodę starego kolegi i zagram dobrą grę, żeby była satysfakcja. Niech posypią się kostki! Niech poleje się krew wrogich bestii! Drżyjcie! West powrócił wziąć wasze skalpy!
... gra skończyła się moją żenującą porażką po jakiś 5 minutach gry w drugiej turze Gifta. Schowałem się swoim casterem za lasem... grając przeciwko armii Legionu, dla którego las nie istnieje... Jeśli miałbym znaleźć dobre porównanie to zachowałem się jak 5-latek, który kucnął, zamkną oczy, zakrył uszy i uznał, że już go nie widać. Zlamiłem na potęgę... wiec jednak ciągle nie gracz, a leszcz, który przypadkiem ma figurki
Po chwili podszedł do nas Gobos i z pełnym spokojem uznał, że 'dałem sobie założyć CK jak topowy amerykański gracz' :P
Jako, że nasza gra skończyła się zanim niektóre w ogóle się zaczęły, to udaliśmy się z Giftem do sklepu po piwko, weszliśmy między bloki jakiegoś osiedla, siedliśmy na ławeczce i w pięknym, porannym słoneczku zrobiliśmy sobie 'Polaków rozmowy przy piwie'. To było fajne.
Kiedy wróciliśmy to jedna bitwa jeszcze trwała. Znajomy z Krakowa - Kuba, mierzył się z moim ulubieńcem – Faflem . Gra była bardzo wyrównana, chłopaki sobie nie odpuszczali i wyglądało na to, że będzie ciekawa końcówka. Jak to na turniejach bywa, ostatnia bitwa trwa, ludzie się nudzą, więc wszyscy przy jednym stole i oglądają. Tu można rozróżnić 3 typy ludzi:
- Cichy obserwator, który tylko patrzy i nie przeszkadza,
- Troll - wersja ironia/sarkazm - nabijanie się z czego się da, próba wyprowadzenia aktualnie grającego z równowagi za pomocą szydery, ku jeszcze większej uciesze gawiedzi,
- Troll - wersja wujek dobra rada po fakcie - grzeczność i wychowanie nakazuje, iż w trakcie gry nie podpowiada się graczowi. Za to jak już coś zrobi i cofnąć nie może to się go zasypuje pytaniami czemu nie zrobił tego inaczej. Zawsze ktoś wie lepiej co należało zrobić.
Nadmienię, iż pierwsza wersja trolla dobrze się kombuje z drugą. Tak więc bitwa trwała, ubaw mieli wszyscy poza samymi grającymi, a skończyło się naprawdę epicko.
W kwestii wyjaśnienia, gra się na czas. Każdy ma swoją godzinę. Czas leci, jak gracz gra. Jeśli skończy się czas jednego z graczy to automatycznie przegrywa grę. Zdjęcie choć troszeczkę odda dramatyzm tamtej chwili...
To są pozostałe sekudny….Eeeeepicko!!
|
Bitwa nr 2 - vs Arhain
Tym razem postanowiłem już się tak nie zbłaźnić. Narzuciłem sobie dyscyplinę i skupienie. O tak, tym razem już nie dam się podejść jak dziecko...
- West, dlaczego masz tego samego solosa w obu rozpiskach? Przecież tak nie wolno
- Jak to?
- No nie możesz użyć tego samego solosa. Takie są zasady. Nie czytałeś steamrollera?
- Steamrollera mówisz…czekaj… pamiętam… było coś takiego.
No i całe moje skupienie i dyscyplinę szlag trafił. Zawołaliśmy sędziego. Sędzia się spytał czy dam radę przerobić rozpiskę. Odpowiedziałem, że nie dam rady. Solos marszalował drogie ‘jacki. W tym momencie do rozmowy włączył się mój przeciwnik i powiedział, że jemu to nie przeszkadza. Dopuszczony do gry, ale wstyd jak diabli. Kolejny dowód na to, że samo wyjęcie figurek z szafki nie czyni mnie graczem.
Ale za to tutaj widać kolejna mega pozytywną cechę tego systemu, a dokładniej ludzi, którzy w niego grają. Nie licząc kilku wyjątków potwierdzających regułę, każdy gracz jest pod tym względem bardzo do siebie podobny. Owszem, dąży do zwycięstwa, kombinuje, stara się pokonać przeciwnika, ale nie za cenę dobrej zabawy. Jak by się mocniej zastanowić to chyba dlatego tak lubię jeździć na turnieje 'maszynki'. Dałem ciała z rozpiskami i znajomością zasad, ale i mój przeciwnik i sędzia postawili samą grę i przyjemność z zabawy wyżej niż zapisana zasadę. Lubię to! Me gusta!... czy co tam jeszcze się na tym fejsie używa...
Sam przebieg gry bym chętnie pominął, ale nie wypada Otóż wyglądało to tak, że w pewnym momencie zobaczyłem szansę na zwycięstwo przez zabicie wrogiego castera. Plan miał jakieś 0,001% szans na powodzenie i każdy normalny gracz by w ogóle nie wziął go pod uwagę, ale dla mnie już nie było ratunku. Napalony jak arab na kurs pilotażu zacząłem wprowadzać mój misterny plan w życie. Plan się oczywiście nie udał, mój przeciwnik mnie oczywiście chwile później ubił, ale co sobie kosteczkami pokulałem to moje.
Trochę mi szkoda. Arhain był ostatnim graczem, z którym się zmierzyłem w 2011. Pamiętam, że wtedy jeszcze tracił czas na grę pedalskim cygnarem, ale to jakoś przesadnie nie umniejszało go jako gracza :P. Pamiętam, że dobrze kombinował i stawiał nawet wtedy opór poprzez błyskotliwe zagrania. Chciałem oddać choć tyle :/.
Teraz za to gra trollami i nawet wspominał, iż skłoniło go do tego gra ze mną te 2 lata temu. Żarty, żartami, ale zrobiło mi się miło. Poza tym on jest teraz moim trolowym guru, także już niedługo będzie na turniejach druga armia oparta o runszejpów.
Bitwa nr 3 - vs Dzuki
Trzecia bitwa tego dnia. Czułem bardzo mocno zmęczenie. Jednak intensywne myślenie wymaga treningu. Mnie najnormalniej w świecie łeb bolał. Użyłbym tu innego słowa, ale to dzieci mogą czytać. Podpowiem tylko, ze podobnego słowa można użyć do czynności wykonywanej przez dzwony kościelne o 8 rano w niedziele.
Mój przeciwnik zaczął się rozkładać ze swoją armią. Poczułem dziwne uczucie niepokoju i nie potrafiłem określić czemu. Potem sobie przypomniałem. W dawnych czasach mogłem walczyć z każdym przeciwnikiem i nie balem się nikogo... poza orborosem. Nie wiedzieć czemu, mój tok myślenia nie potrafił wskoczyć w odpowiedni sposób na swoje miejsce przy tej armii i jakoś zawsze miałem z nimi problemy. Aha... wiec budzą się wspomnienia. To dobrze.
Zaczęliśmy ostrożnie. Tym razem nie palnąłem głupoty jak w grze z Giftem i nie stanąłem na środku pola bitwy z opuszczonymi spodniami. Uznałem, że tu nie poddam się tak łatwo. Bardzo podobała mi się moja druga tura, kiedy już byliśmy na tyle blisko, żeby zaczęło się cos dziać. Nie ruszałem się na pałę. Już niemrawo zacząłem kojarzyć co mój przeciwnik zrobić może. Budzi się powoli instynkt, budzi.
Okazało się, ze mój przeciwnik jest w podobnej sytuacji do mnie. Też miał gigantyczną, kilkuletnia przerwę w grze i już od jakiegoś czasu wracał do zabawy.
Przeciwnik popełnił błąd. Zdaje się, że czytając zasady mojego fita dopatrzył się wpisu 'push away', zamiast 'push'. Był przekonany, że ja go mogę tylko odepchnąć. No a ja wcale nie musiałem.... :D
Nie sądziłem, że są na tym świecie jeszcze ludzie, którzy choć raz nie grali z Gortenem ;)
Przyciągnąłem mojego przeciwnika, zeslamowalem mu jego własną bestie w castera, przewróciłem na glebę i... jak to się poetycko mówi... wyprostowałem mu jelito Drillerem. Wygrałem i było to klasyczne zwycięstwo do szpiku kości. Liczyło się nawet podwójnie, bo Fafel uważa, że tym jackiem NIE DA się zrobić CK. Czasem mi się wydaje, że ja gram tymi armiami właśnie po to, żeby mu pokazać, ze jednak się da
To był koniec gier oficjalnych dnia pierwszego. Atmosfera rozluźniła się jeszcze bardziej, pojawiło się więcej piwek, jakieś wiśnióweczki. Na stoły wyskoczyły planszówki, ktoś nawet się gwałcił emocjonalnie M:TG, słowem nocne atrakcje wchodziły w fazę początkową. W tym miejscu urwałem się i poszedłem do knajpy. Mimo wszystko pochodzę z Puław i z paroma znajomymi piwko chciałem wypić. Umówiliśmy się kiedy zaczyna się 4 runda turnieju i się pożegnaliśmy.
Wieczór był fajny. Polało się masę piwa (lokalne!), potem, jak już nas wygonili z jednej knajpy to poszliśmy do drugiej, gdzie przy kolejnym piwku obejrzeliśmy walkę bokserska Zimnocha z jakimś gościem z kucykiem. Chłopaki się bili, mi zaczęły się zamykać oczy ze zmęczenia. Skończyli się bić i polazłem do domu spać.
Niedziela 20.10.2013 - Drugi dzień turnieju i powrót do domu
Bitwa nr 4 - vs Kuba L
Przyszedłem rano, świeży, uśmiechnięty, radosny, wypoczęty. Dowiedziałem się, że będę grał z kolegą z Krakowa – Kuba L. W sumie na tym etapie nie ma znaczenia skąd mój przeciwnik jest, bo szansa, że z nim grałem po przerwie jest równa niemalże zeru. Kuba miał Khador i obaj byliśmy nastawieni na mordowanie się. To miała być ostatnia bitwa tego turnieju, więc skończenie jej w 15min byłoby smutne.
Poprzedni dzień gry dal mi bardzo wiele. To trochę jak ćwiczenia na siłowni. Na samym początku przyrost masy mięśniowej jest bardzo duży, tak samo i ja w każdej sekundzie poprzednich gier chłonąłem wiedzę jak gąbka.
Gra była wyrównana i mordowaliśmy się z prawdziwym zapamiętaniem. Robiłem dużo błędów, ale były to błędy na poziomie taktycznym, a nie durne przeoczenia. Parę razy nie doceniłem niektórych modeli przeciwnika, za co płaciłem straszliwa cenę. Ogólnie rzecz biorąc w pewnym momencie gry bylem gotowy się poddać, ale mój przeciwnik uprzejmie mi wyjaśnił, że wygrywam... na czas. Okazało się, iż mój przeciwnik bardzo długo rozgrywał swoje tury i w pewnym momencie różnica naszego dostępnego czasu wynosiła niemalże 20min. Z natury gram bardzo szybko. Nawet kiedy nie jestem obyty z grą to i tak gram tak samo szybko, tylko przekłada się to na marność podjętych decyzji. Trwała tura mojego przeciwnika. Kosił mnie jak chciał, na stole zostały mi 3 modele. W tym momencie czas się skończył, zegarek zadzwonił, mój przeciwnik spokojnie odłożył kości, powiedział 'przegrałem' i wyciągną rękę, aby pogratulować mi zwycięstwa. Przyznam, że trochę mi to zaimponowało. Z takim stoickim spokojem pogratulować komuś wygranej, w której już się miało miażdżąca przewagę. Trochę mi zajęło przetrawienie tego i zrozumienie, że i ta rzecz się w tej grze zmieniła. Czas jest częścią gry. Istotna informacja.
Byłem trochę markotny i nie czułem się zwycięzcą, póki nie dowiedziałem się, że Kuba pokonał Fafla, który grał tym samym casterem co ja. Dodam, ze ja gram swoim casterem na czystym krasnoludzkim kontrakcie, natomiast Fafel oszukuje i używa innych najemników, śmiejąc się przy tym ze mnie, ze tym swoim to mogę wygrać tylko z konewką. A tu proszę...
Turniej dobiegł końca! Nie zająłem ostatniego miejsca, wygrałem połowę swoich gier, pomimo kilku bardziej lub mniej żenujących zgrzytów. Wygrał kolega z Warszawy, który miał ze sobą prześliczny model jakiegoś przerośniętego kamienia. Były puchary, gratulacje, oklaski.
Po wszystkim większą grupą pojechaliśmy jeszcze do puławskiego maka dopchać się śmieciami. Przy zamawianiu miała miejsce sytuacja, która utwierdziła nas w przekonaniu, że już dość gry na ten wikend. Zamawiałem sobie wrapa i pani się mnie spytała jaki to ma być wrap. Pani przyjęła zamówienie i poszła je realizować. Ja się odwróciłem do Tadka i zobaczyłem, że ten cały blady.
- Co ona się Ciebie pytała??!
- Jakiego wrapa chce. A co?
- Uff… Bo ja usłyszałem, że się Ciebie pytała jakim casterem grałeś…
Po zjedzeniu trochę makowych śmieci przyszedł czas na deserek. Ja sobie zafundowałem podwójny…
Było trochę śmiechu, no ale wszystko co dobre musi się skończyć. Pożegnaliśmy się z chłopakami i ruszyliśmy w drogę powrotna do Krakowa. Trasa przebiegała spokojnie. Kuba przez 4 godziny katował nas wszystkimi możliwymi opcjami dla Khadoru. Gobos poszedł spać, a ja uciekłem do swojego wnętrza, do ‘mojego szczęśliwego miejsca’, Tadek się niemrawo bronił i tylko Jaro walczył do końca. Dojechaliśmy bez niespodzianek z jednym krótkim postojem na rozprostowanie nóżek.
Nieważne, że Simon ściął moje drzewko, bo mam motura!
|
Było super. Mam nadzieję, że uda mi się wyrwać na Mistrzostwa Polski, które będą niedługo. Nie oszukuje się. Jadę tam zajmować ostatnie miejsca, ale dla takiej atmosfery i dla takiej ekipy warto jechać choćby i nawet po przegraną
PEACE!
Someone has been Gortened!
OdpowiedzUsuńTo prawda, wrypanie komuś czystymi krasnalami na tym casterze to przyjemność nieporównywalna z niczym innym! Mi udało się to dziś 2 razy :DD
me gusta :)
Usuń