21.11.2013

[21.XI.2013] Warmahordes: Relacja z Mistrzostw Polski

Witam ciepło krańcowymi odłamkami listopada! Jeszcze niby dziesięć nocy czeka nas zanim grudzień rozsiądzie się na dobre i uderzy zimą, śniegiem i syfem, którego nie znoszę... Jeszcze mamy czas, nim zima zaskoczy drogowców. No i pięknie, cieszmy się się kochać ciepło, tak szybko odchodzi. I choć w sumie miałem na dziś tekst poświęcony nowinkom z szerokiego świata, to Pisarczyk aka West postanowił zaatakować z flanki i grzmotnął mi tłustą relację swoich turniejowych perypetii z nie byle jakiego wydarzenia, bo aż z Mistrzostw Polszy w Warmahordach! Bez dalszych ceregieli zapraszam do lektury tego dzieła.


Wstępniak

Jest poniedziałek, godzina 19, wymęczony po całym widendzie, dodatkowo skatowany całodziennym szkoleniem ITIL, po przejechaniu połowy Warszawy do hotelu... w końcu, mam parę chwil, żeby wysmarować kilka słów od siebie, na temat dopiero co zakończonych Otwartych Mistrzostw Polski w maszynkę. Pewnie zajmie mi to parę dni, ale jak nie zacznę to nie skończę. Zatem do dzieła...

... albo nie. Jeszcze drobne sprostowanie. Na forum zapisałem się jako ‘Pisarczyk’, ale w tym naszym maszynkowym półświatku wszyscy mnie znają jako ‘West’. To też nie jest moja prawdziwa ksywa, ale chyba już za późno, aby to prostować. Zatem niech będzie West (‘łest’, a nie ’wezd’... tak tylko dodaje, a nuż Heru to czyta i się poprawi).

Dobra, dość stękania i marudzenia. Do celu.

Piątek - w drodze na turniej

Mamy piękny krakowski, piątkowy wieczór. Ludzie szukają chwili odpoczynku po ciężkim tygodniu. Każdy próbuje dostać się do domu. Na krakowskim dworcu głównym PKP panuje dość przybita, markotna, polska atmosfera. Do całej tej dużej grupy zmęczonych ludzi nie pasuje pewna grupka. Pięciu świrów, z mordami uśmiechniętymi od ucha do ucha, z podejrzanie wyglądającymi walizkami pod pachą. Gadają (wręcz krzyczą) niby ciągle po polsku, ale jakoś tak niezrozumiale. Widać, że humorki dopisują. Na szczęście grupa ta w miarę szybko się z poczekalni zwinęła, pozwalając ludziom w spokoju kontemplować beznadziejność otaczającej rzeczywistości.

Na peronie...

Masa ludzi wyrywa się do Warszawy, peron zapchany. Okazuje się, że są miejscówki i nie do końca udało nam się złapać koło siebie. Na szczęście spróbowaliśmy taktyki ‘na Jana’. Wpakowaliśmy się całą bandą do przedziału, obsadziliśmy się torbami...i niech próbują nas wyjmować.

W przedziale był jeszcze jeden obcy kolega. Na myśl o tym, jak będziemy się zachowywać i co go czeka, w geście litości, zaproponowałem mu swój bilet z miejscówką, aby siadł sobie w innym przedziale z normalnymi ludźmi. Dzielnie odmówił. W sumie bani tekilki też odmówił, ale nie uprzedzajmy faktów.

Siedzimy w przedziale. Jest Gobos ze swoją armią, ‘jedyna armia w tym systemie, gdzie casterzy dają mleko’, cytując mego trolowatego kolegę z Warszawy. Jest też Jaro ze swoją dziwną armią. Osobiście dla mnie jak ktoś gra czymś takim to trochę sugeruje, że lubi własną płeć, no ale o gustach się nie dyskutuje. Poza tym jeszcze Tadek i Heru. Obaj z bliźniaczymi rozpiskami, tak samo równo „zboczonymi”, bez końca przekomarzającymi się kto tak naprawdę ją pierwszy wymyślił. No i byłem jeszcze ja. Człowiek grający armią, która sugeruje upodobanie do masochizmu. Nie ma co, na podbój Warszawy jechała mocna ekipa.

Pociąg ruszył, zatem i w ruch poszła tekilka.

Tym razem postanowiłem zaserwować kolegom pewną grę. Stara karcianka,’ 7th sea’. Wcielamy się w kapitana okrętu, najczęściej pirackiego. Kompletujemy załogę i pływamy sobie po morzach, próbując spełniać różne przygody, które mają nas wzmocnić i w efekcie pozwolić zatopić wszystkich innych nieszczęsnych frajerów, którym się wydaje, że maja coś do powiedzenia na naszych morzach.

Do abordażu! Arrrrr!


Zabawa była przednia, czas nam zleciał szybciorem, ani się obejrzeliśmy, trzeba było zbierać karty, bo już byliśmy w Warszawie. Ciągle w doskonałych nastrojach wylecieliśmy z dworca PKP na przystanek PKS, po drodze zaczepiając o kebab. Przywitaliśmy stolice w radosny i optymistyczny sposób. Stolica nie była nam dłużna i przywitała nas podobnie - z naszego autobusu, na naszych oczach, w dość gwałtowny sposób został „wyproszony” żulek, który, jak wynikało z okrzyków pasażerów, wlazł do środka i zrobił sobie kupę. W spodnie ją zrobił, no ale wrażenia estetyczne i tak pozostają. Tu mi się skojarzył Sapkowski i niedźwiedź , który zrobił kupę. To chyba było w tym tomie, gdzie pijani rycerze przyrzekali na czaple. Chyba, nie pamiętam... ale ja stary jestem.

Po takim przywitaniu trochę nam kopary opadły, ale w sumie ciągle byliśmy pozytywnie nastawieni. Po przejechaniu chyba jakiś 150km autobusem po Warszawie w końcu zajechaliśmy pod szkołę,  gdzie miał odbywać się turniej. Trochę znajomych mordek już było na miejscu. Oczywiście radość z powitania, uściski, jakiś % w ramach powitania, atmosfera na 5+. Chwilę posiedzieliśmy, pogadaliśmy, po czym udaliśmy się w stronę Hostelu, w którym mieliśmy nocować.

Hostel okazał się obskurną dziurą, ale dach nie przeciekał, śmierdziało umiarkowanie, kibel był, a Tadek chrapał tylko trochę. Da się żyć. Oczywiście zamiast iść grzecznie spać to zameldowaliśmy się w pokoju z Arhainem (Lolkiem :P) i jego bratem Kondziorem, wyjęliśmy resztki tekilki, wyjęliśmy piracką karciankę i toczyliśmy morskie bitwy do 2 rano. Arhain jest organizatorem tych mistrzostw. Wysoko sobie cenię ludzi, którzy dzień przed wielkim eventem, który sami organizują, na luziku piją tekilke i odpalają działa.

- Orzeł, fajnie się leci, luzacko… ale ziemia się zbliża, co teraz?
- Wilku, zacznij machać skrzydłami
- Orzeł, ale ja nie mam skrzydeł
- Wilku… ty to jesteś prawdziwy luzak

Sobota - pierwszy dzień turnieju

Budzenie poszło całkiem gładko, na turniej dotarliśmy na czas i jeszcze zdążyliśmy zaliczyć śniadanko. Stoły były poustawiane, ludzie się pozbierali, także nic nie stało na przeszkodzie, aby turniej rozpocząć. A zatem, losowanie par i jazda!

Eee… o co biega? Miały być pierwsze parowania!

1. bitwa vs Kondzioro Cryx

Miałem tę wątpliwą przyjemność w pierwszej bitwie trafić na wyjadacza, który w bitwie reszty nie wydaje. Młodszy brat Arhaina, grając Denegrą z masą piratów i jakiś thrali po prostu zalał mnie masą swej armii i napierał fala za falą, aż w końcu oznajmił mi, że ...  wygrał na scenariusz. Byłem tak zaaferowany mordowaniem jego modeli, że trochę mi się pomerdały tury. Myślałem, że dopiero zaczynamy punktować, a okazało się, że już przegrywałem 3:0. Później na spokojnie zrozumiałem, że nawet gdybym się nie pomylił, to niewiele bym mógł zrobić. Mój przeciwnik rozplanował grę po mistrzowsku. Wysyłał swoich żołnierzy fala za falą, ustalając linie walki przed strefą do kontroli i posyłał to mięso tak długo, aż po prostu wygrał grę. 

Muszę przyznać, że w tej grze całkiem nieźle radziłem sobie na poziomie operacyjnym, ale jednak na poziomie taktycznym kolega przerastał mnie o głowę. Poza tym znów wyszedł brak obycia. W kulminacyjnym momencie rozgrywki zbyt dużo rzeczy chciałem zrobić, zbyt zagmatwany plan zrobiłem, przez co pogubiłem się, pomieszałem sobie trochę szyki, a i kolega mi zwrócił grzecznie parę razy uwagę na drobne błędy w ruszaniu swoimi modelami. Nie miało to wpływu na rozgrywkę prawie żadnego, ale jednak porządek musi być. Podziękowałem koledze za grę w duchu się besztając, że dzień wcześniej w nocy miałem okazje posłać jego okręt na dno pełnoburtową salwą... i go oszczędziłem. Eh…

2. bitwa vs TetTer Cygnar

Kolega TerTer jest z Litwy. Myślę, że powtórzę teraz zdanie wielu moich kolegów, mianowicie, wszyscy trzej Litwini byli do siebie podobni w pewnym sensie. Super mili, bezproblemowi gracze, ale jednak słabo grający. Mój przeciwnik miał kilka naprawdę świetnych pomysłów i całkiem fajnie kombinował, ale koniec końców gra trwała kilka tur dłużej tylko dlatego, że kości kompletnie się ode mnie odwróciły. Nie mogłem kompletnie nic zrobić. Nawet najlepszy plan nie wypali, jeśli na 4 kościach nie można w sumie wyrzucić więcej niż 7. Kolega miał dużo ciężkich jacków, mordował mnie nimi, ja odpowiadałem ogniem, w końcu wymusiłem na koledze wyjście casterem z ukrycia... i w sumie to było wszystko czego potrzebowałem. Pluton egzekucyjny spełnił swoją role.

Po drugiej bitwie udaliśmy się z Giftem i Elrosem (o nim później)  na jedzonko i piweczko. Mam cichą nadzieje, że piwko na ławce i „Polaków rozmowy przy piwie” z tym wrocławsko-warszawskim świrem już na stale zagoszczą w naszym turniejowym grafiku.

3. bitwa vs Pyra Menoth

Z Krzysiem Pyrą łączy mnie długa historia. Obaj pochodzimy z tych samych stron. Krzysio zaczął grać trochę później niż ja. Był w pierwszym rzucie nowych graczy puławskich. W pierwszym nie licząc cpt. Molo i mnie. Przyjechałem kiedyś do Puław, poszedłem do klubu i chciałem sprawdzić „młody narybek”. Zagrałem z jednym, zagrałem z drugim. Bez problemów wygrałem, a i w sumie bardziej chodziło o naukę i pokazanie trików. Trzeci w kolejce był właśnie Krzysio. Uznałem, że i jemu dam taryfę ulgową i pokaże parę trików... i to był w sumie mój ostatni błąd. W naszej pierwszej grze Krzysio zmasakrował mnie straszliwie i od razu zaznaczył, ze leszczem to on nie jest.

Nasza obecna gra raczej nie zapowiadała się za ciekawie. W sumie przewidywałem, że będzie ciężko i że wygrać mogę tylko licząc na jego błąd. Taki błąd nastąpił, wynikający bardziej z tego, iż Krzysio nie wiedział co mogę zrobić. W momencie, kiedy zdał sobie sprawę, że ja naprawdę mam realne szanse go pokonać, to nagle się zmienił. Mogę tylko zgadywać, ale zakładam, że to taki trochę nieświadomy system obronny. Każdy mój ruch był komentowany, każde zagranie było konfrontowane, w efekcie zrobiło się nieprzyjemnie. Mi ciągle brakuje obycia i ciągle słabo sobie radze z presja, a Krzysio tutaj dał mi wysoką poprzeczkę. Nie zawsze jest cukierkowo. W pewnym momencie się zezłościłem i odpuściłem próbę zabijania go. Po prostu nie miało to wszystko dla mnie sensu. Zauważyłem też u siebie brzydką cechę, iż w nerwach zaczynam być niezdarny. To jest coś, nad czym muszę popracować.

W następnej turze myślałem, że zginę, ale armia przeciwnika nie dała mi rady. W końcu, rzutem na taśmę Krzysio zaatakował mnie jackiem i zabił mi castera. Trochę mi się nie podobało, bo pamiętałem, że mocno pobiłem tego jacka, który mnie atakował i nawet spytałem, czy obie ręce są sprawne, ale obie były sprawne. Trudno. Pogratulowałem przeciwnikowi i zacząłem zbierać modele, ale ciągle mi się coś nie podobało. Sprawdziłem jeszcze raz i okazało się, że przeciwnik nie mógł wykonać tej akcji. Zezłościłem się zdrowo i uznałem, że nie odpuszczę. Przy pomocy modeli, które miałem ciągle na stole wykonałem szybką symulacje i zabiłem wrogiego castera. Następnie został wezwany sędzia i miał podjąć trudną decyzje. Sędzia uznał, że ja wygrałem. W tym momencie mój przeciwnik już zupełnie bez nerwów i z pełnym spokojem mi pogratulował. Jak widać atmosfera i emocje nie tylko mi się udzielają. Chwile po grze już wszystko było w najlepszym porządku. Tej gry jednak nie mogę zaliczyć do zwycięskich. Da się to zrobić ładniej.

4. bitwa vs Elros Obora

Elros to kolega ze Szczecina. Trochę zajeżdża śledziami, jak przechodzi obok, ale poza tym to naprawdę spoko gość. Jak bardzo fajny jest miałem okazje się przekonać już za chwilę. Rozpoczęliśmy rozgrywkę...
Bez wahania mogę powiedzieć, że następne niespełna dwie godziny były najlepszą grą od czasów mojego powrotu na łono maszynki. Wszystko było dokładnie tak jak należy. Pod względem gracza czułem trochę jakby to był ‘mirror-match’. Obaj z Elrosem prezentowaliśmy bardzo podobne podejście do gry, wręcz rozumieliśmy się bez słów, a przy tym toczyliśmy naprawdę wspaniały pojedynek. Robiliśmy błędy, raz jeden miał szczęście, raz drugi, a koniec końców wynik bitwy był nieprzesądzony do samego końca. Obaj mieliśmy szanse wygrać, jak i sromotnie przegrać. Kości zadecydowały.

Co do opisu samej bitwy, na wstępie powiem, że Elros wybrał świetny matchup i zniwelował znacznie moje możliwości strzeleckie. Dla mojej ‘niepełnomobilnej’ armii osłabione strzelanie było jak złamanie nogi piłkarzowi przed meczem. To ustawiło grę mocno przeciwko mnie, ale jej nie przesądziło.

Początek był mój pełną gębą. Normalnie SIŁA. Ostrzelałem co się dało i nic nie zrobiłem. Zaczynało być słabo, ale Elros źle pomierzył i spalił klasyczny ‘CK by Obora’, czyli ‘pies na twarz po jakiś lewych ruchach i teleportach. Bolesne dla Elrosa, gdyż dałby rade chyba dojść, gdyby trochę lepiej wszystko zaplanował i ruszył. Psisko skończyło jakieś 2,5” od mojego castera, przy czym zasięg mordowania wynosił 2”. To mi dało szanse wyczyszczenia największego zagrożenia, ale kości uznały, że jednak nie. Pół armii się na Burka rzuciło, ale większość nie trafiła, a jak już trafiła, to rzuty wołały o pomstę do nieba. Potem przez kawałek czasu trochę się mordowaliśmy z różnym skutkiem. Wreszcie Elros uznał, że czas przejść do mocnego ataku. Sytuacja była sprzyjająca dla niego, z drugiej strony dały mi szansę na zwycięstwo. Mój caster dostał zdrowo w pysk od jakiegoś chodzącego kamienia i nawet gdybym go zabił to Elros by wygrał na scenariusz, bo zaryzykował casterem. Typowy dylemacik. Elros wiedział co robi, ja zresztą też. Nic nie mając do stracenia rzuciłem się na wrogiego castera swoim casterem. Na start kości dały mi wiele szczęścia - Elros nie trafił swoim megalithem (przerośnięty kamień) free strike’a w mojego castera, a chwile później ja na wyjątkowo średnich rzutach nie dałem rady zabić mu castera. Szansa na klasyczne zabicie była znacznie powyżej średniej, ale gdyby raz rzucił krytyk na trafieniu, to prawdopodobnie gra by się zakończyła jednym ciosem. Na krytyku mój caster podwaja wszystko co przejdzie przez arm przeciwnika. Wchodziłem na -2, a kamień, który mógł brać na siebie transfery przesadnie dużo życia nie miał. Nie udało się, Krytyk nie siadł, obrażenia średnie. Elros wygrał.

Obaj z bananem na mordzie pogratulowaliśmy sobie wspaniałej gry. To jest właśnie kwintesencja tego, co kocham w tej grze. Bawiliśmy się tak dobrze, że w pewnym momencie sam wynik gry był już tylko wisienką na torcie.

Tu jeszcze wspomnę, że byłem świadkiem późniejszej gry Elrosa z Rivem, gdzie rozgrywka zakończyła się założonym CK 6sec przed końcem czasu. Gra była epicka i myślę, że na długo zostanie w głowach grających, ale to, na co ja zwróciłem uwagę to fakt, że przeciwnik miał naprawdę mało czasu i Elros mógł choćby wolniej wpisywać obrażenia, czy wolniej coś ruszać...no metod opóźnień jest wiele, a w tej sytuacji było to naprawdę proste. Zamiast tego on grał chyba jeszcze szybciej niż własną turę, żeby tylko dać szanse przeciwnikowi wykonać swój plan. Gdyby była nagroda fair-play w tym turnieju to bankowo bym dal swój glos na mojego śledziowego kolegę ze Szczecina. Liczę, że jeszcze się spotkamy przy stole z figurkami lub z piwkiem, a najlepiej z oboma rekwizytami w dowolnej kolejności.

To było tyle gier tego dnia. Wieczorkiem spotkałem się z kumplem.  Trochę popiliśmy, pogadaliśmy, powspominaliśmy szczeniackie lata. Do hostelu wróciłem chyba koło północy. Jeszcze zdążyłem zaczepić o Kondziora i Arhaina i jakiś % przechylić.

Niedziela - drugi dzień turnieju

Zbiórka rano. Po mordkach było widać, że drugi dzień picia i grania swoje robi. Parę zmęczonych oczu było. Zjedliśmy śniadanie i czekaliśmy na losowanie par.

Wydarzyło się kilka smutnych rzeczy. Po pierwsze, Litwini się zwinęli do domu dzień wcześniej. Nie rozegrali już żadnej bitwy, więc wszyscy gracze, którzy na nich trafili musieli się liczyć z tym, że w wynikach będą nisko. Chodzi o to, że przy remisie na ‘duże punkty’ liczy się ‘SoS’. Nie pamiętam tłumaczenia tego skrótu, ale działa to tak, że sumuje się zwycięstwa swoich przeciwników. Im wyżej nasi bezpośredni przeciwnicy tym wyżej my. Odbiło się to na mnie tak, że na koniec byłem przedostatni wśród graczy z trzema zwycięstwami (trzema dużymi punktami).

Drugą ważną informacją był fakt, że na 3 najemnicze armie, dwóch graczy miało po 2 zwycięstwa na koniec pierwszego dnia. Fafel i ja. Oczywiście Fafel, największy farciarz świata, też trafił na jakiegoś Litwina i też leciał na ‘małych punktach’ w dół. Gdyby dobrze poszły dwie kolejne gry, to miałbym szanse wyprzedzić Fafla na najlepszego najemnika turnieju, a ta myśl sprawiała, że robiło mi się ciepło na serduszku.
Losowanie...

5. bitwa vs Gobos Obora

Trafił się mi Gobos i jego ładnie malowane psiska. Gobos był moim pierwszym przeciwnikiem po powrocie do gry i spuścił mi tęgie baty. Nie spodziewałem się teraz innego wyniku, ale przynajmniej wiedziałem jak zamierza to zrobić. Hehe, wiedza nabyta.

Na tą grę przyjąłem dość dziwną taktykę. Posiłkowałem się tu założeniami ‘Sztuki Wojny’ Sun Tzu.
‘Generał, który wie kiedy wygrać może, a kiedy nie może, nie daje się łatwo pokonać.’

Niewykluczone, że coś pomerdałem, ale z tego wyszedłem. Z góry założyłem, że Gobos będzie lepszy na poziomie taktycznym i ‘psa na twarz castera’ nie uniknę. Zatem taktykę zacząłem budować w oparciu o ten nieunikniony fakt, który będzie miał miejsce.

Po pierwsze mocny caster. Gorten na focusach to mały czołg, który pancerz ma na poziomie najcięższego jacka Khadoru. Po drugie podzielić armie wroga tak, aby potencjalne CK mogło polecieć tylko z jednego źródła, zatem w razie porażki w tym aspekcie przeciwnik zostaje z wielkim psem w środku mojej armii. Tu trochę się obawiałem powtórki z gry z Elrosem, gdzie pies właśnie tak skończył, a ja nie dałem rady go zgasić, ale tym razem miałem ze sobą ‘pana wiertło’, który nie takim kozakom prostował jelito grube.

Plan jest, teraz gramy. Podzielenie armii wroga nie było trudne. Feat Gortena ułatwia to znacznie. Co prawda zmaściłem go nieco i nie udało się ubić dużego psa. Za to sprawiłem, że główny impet wrogiego ataku osłabł, a drugie skrzydło było już prawie moje. To niejako wymuszało próbę CK.

I do tego momentu wszystko było cacy. Pierwszy błąd to fakt, że zrzuciłem jednego focusa z castera. Zamiast 24 miał tylko 23 arm. Drugi, kardynalny błąd był taki, iż założyłem, że ‘statystycznie średnie rzuty’ to to samo co ‘statystycznie średnie rzuty Gobosa’. Nigdy się nie dajcie na to nabrać. Wielu przede mną popełniło ten sam błąd. Tam gdzie statystyka mówiła, że po pięciu atakach zostanę na jednym życiu, tam Gobos w czterech mnie zabił i jeszcze nawiązki sporo zostało.

Zginąłem jak zwykle.

Tu mała wrzuta. Jestem wyczulony na takie zdarzenia i dość mocno na mnie działają, w sensie pozytywnym. Chyba czasem trochę z tym przesadzam, ale co tam, i tak napiszę.

Na jednym ze stołów grał Tutajec z Kondziorem. Chłopaki grali o finał. Obaj prezentowali najwyższy światowy poziom, także przy ich stole zebrał się spory tłumek gapiów, którzy śledzili poczynania wymiataczy. Na stole było wszystko zagmatwane i po minach obserwatorów wnioskowałem, że chyba tylko Tutajec i Kondzioro naprawdę ogarniają co się dzieje. Co zwróciło moja uwagę? Tutajec wygrał i zdaje się, że dokonał tego w ostatnich sekundach, ale pierwsze co zrobił w wielkiej radości to przybił grabę ze swoim przeciwnikiem, który był uradowany chyba tak samo jak on. Wspominałem o tym przy grze z Elrsosem. To jest właśnie to co nas ciągnie do tej gry. To wyzwanie i radość ze wspaniale spędzonego czasu. Jasne, że każdy chce wygrywać, ale pewne wartości są ponadczasowe, a chłopaki tym prostym gestem pokazali, że mają je we krwi.

Wracając do tematu i najważniejszego tematu tego turnieju…

…nie… nie kto zostanie mistrzem. Kogo to obchodzi?? Są sprawy ważne i ważniejsze…

W korespondencyjnej walce Fafel zebrał wklepę od jednego fina, który grał Cygnarem. Na moje szczęście. Po skończeniu swojej gry siadłem pooglądać ich walkę, bezwstydnie kibicując finowi. Tu przebieg gry mogłem w ciemno przewidzieć. Fafel wystawi jakieś ‘warzywka’ na stół, fin będzie pewny wygranej swoją wspaniałą armią, następnie Fafel zaprezentuje przebłysk geniuszu niespodziewanym użyciem swojej armii, czym zaskoczy przeciwnika… po czym zacznie rzucać kośćmi tak, że już tylko kostka spadająca na kant może być gorsza. Następnie przeciwnik odzyska trochę wiary w siebie i zacznie wycinać armie Fafla i kiedy już będzie wyglądało, że Fafel może już tylko przegrać, to ten z kapelusza wyciągnie kolejne błyskotliwe zagranie… które wyłoży się na kościach w całej rozciągłości.

Mógłbym wróżyć z fusów. Tak właśnie było wysoki sądzie.

Ciągle miałem szanse na najlepszego merca. Po cichutku zacząłem się modlić o najbardziej epickie wydarzenie, jakie mogło się wydarzyć. Aby wylosowało mi Fafla i nasz bój o najlepszego najemnika został rozwiązany raz na zawsze. Szanse na to, że go wylosuje były małe, ale przecież trzeba wierzyć. Krasnoludzcy bożkowie, dajcie mi szanse wywrzeć zemstę na Faflu, za to, że was zdradził i wasze armie splugawił pedalskimi piratami i innym stilhedowym badziewiem. Niech go dosięgnie krótkonoga, Rhulicka sprawiedliwość. O tak niewiele proszę. Niech się stanie….  

6 bitwa vs Fafel Najemnicy

Stało się... To się naprawdę stało. Orgowie bili się w pierś, że nic nie ingerowali w ślepy SPRAWIEDLIWY los. Teraz czas się zatrzymał. Gdzieś tam, warszawiacy, którzy zdominowali turniej, walczyli teraz o mistrzostwo Polski, ale prawdziwy pojedynek mistrzów miał miejsce przy naszym stole. Dwie nieudolne sieroty miały swój mały finał mistrzostw wrzechświata. To było przeznaczenie, to było coś więcej niż tylko gra. To była walka na śmierć i życie, a stawką był półroczny ból dupy i wieczna szydera.

Teraz na spokojnie ocena rozgrywki i moich szans. Szczerze powiedziawszy nie były one za wysokie. Mój przeciwnik znał moją własną armie lepiej ode mnie. Mało tego, sam mi podpowiadał jak ją złożyć, sam sugerował taktykę, a taktyka wyglądała tak:

Fafel: ‘Twoja szansa jest taka, że masz tak słabą armie, że może się znajdzie ktoś, kto z tym nie grał i nie wie jak to działa. Jeśli ktoś popełni błąd to masz szanse szybko zabić mu castera, zanim w ogóle zacznie się na dobre gra.’

Przez cały turniej zagrałem 4 gry tym casterem. Nikt się na to nie złapał...

...nikt poza Faflem, który dał się złapać na trik, którego sam mnie nauczył!!! Gra się nawet jeszcze dobrze nie zaczęła, a ja już wygrałem. Z całej jego armii zabiłem 3 modele. Jakiegoś leszcza dla sportu, kawalerzystę, który mi zasłaniał i ... castera. Ludzie jeszcze na dobre nie zaczęli swojej ostatniej gry, a ja już świętowałem swoje największe zwycięstwo w karierze. Zacząłem skakać z radości i śmiać się opętańczo i szydersko pokazywać na Fafla tak jak tylko kolega może. Cała sala zaczęła bić brawo, bo każdy wiedział, że gdzieś tam najemnicy walczą o największy kawałek ochłapu z pańskiego stołu.

W maszynce wielu casterów ma swoje wersje epickie. Osiągniecie wersji epickiej wiąże się z reguły z jakimś niesamowitym wydarzeniem. Takiego castera od tego momentu najłatwiej poznać po tym, że ma przed swoim imieniem literkę ‘e’ - jak epic. Dlatego też, od tej chwili już nie będę West. Od teraz na forum będę miał nick eWest. Należy mi się jak psu buda. ‘Luck is also skill’ jak to mawiają koledzy po fachu.

Minusem tak szybkiej wygranej było to, że wszystkie gry nadal trwały. Zacząłem się plątać po sali i troszeczkę trolować ludzi. Oczywiście przy okazji oglądałem inne gry. Chciałbym tu napisać o genialnym zagraniu Gifta, które niechybnie zasługuje na umieszczenie w podręcznikach do maszynki w rozdziale ‘Jak grać NIE należy’, ale myślę, że podaruję mu tą żenadę i przy najbliższej okazji upomnę się o browarka.

Koniec końców zająłem 21 miejsce, ale za to zostałem najlepszym najemnikiem. Fart nad farty, bo nie umywam się do Fafla, no ale śmiechu masa, a i piękne wspomnienia pozostaną. Przy wręczaniu medalu za best merca cała sala biła mocne brawa. Nie wiem czy z gratulacjami dla mnie czy z lekkiej szyderki dla Fafla, no ale atmosfera była rewelacyjna, więc wszystko zamykało się w szeroko rozumianym koleżeństwie.
Turniej obfitował w wiele nagród. Naprawdę było na bogato. Były nawet jakieś nagrody losowane. Trafiło i na mnie. Dostałem jakiegoś sierściucha legionowego. W sensie castera. Korci mnie, nie powiem. Już nawet zorganizowałem sobie trochę modeli od kumpla. Ciekawe czy będę miał na tyle samozaparcia i szczęścia, aby sprawić, że za rok Riv poczuje się tak jak Fafel dziś... żarcik… moze nie... zaraz… Gift też gra legionem, hmmm….

Mistrzostwa Polski za nami! Wygrał nikomu nieznany człowiek z Warszawy, niejaki Orkish. Takiego obrotu spraw nikt się nie spodziewał, tym bardziej, że ten sam Orkish jest obecnie uważany za jednego z najlepszych graczy na świecie. No cóż, pozostaje pogratulować i cieszyć się, że w tym pięknym kraju nad Wisłą jest paru naprawdę rewelacyjnych graczy, od których można się wiele nauczyć.  

I chyba tyle. Kto nie był niech żałuje straconej zabawy i cieszy się z zachowanej wątroby. Kto był, ten pewnie już nie może się doczekać imprezy za rok.


To był dobry turniej. Arhain. Dałeś rade. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz