31.10.2013

[31.X.2013] SOTM XX: Mięso

Witam pięknie w ostatni dzień miesiąca! Jak wiecie, lub też nie (*i w takim wypadku się dowiecie*) miesiąc w miesiąc na forum Gloria Victis odbywa się regularny konkurs na opowiadanie w uniwersum Warahmmera czerdziestego pierwszego tysiąclecia, i jako jeden z organizatorów tej zabawy wstydem by było, gdybym sam nie uczestniczył... Szczególnie w tak ważnej edycja, jak jubileuszowa, dwudziesta odsłona tej zabawy! Jako że tematem jest właśnie liczba 20, gorąco zapraszam na krótki tekst o tym, jaką długość życia prezentuje przeciętny, niefortunny gwardzista na jednym z tysiąca wojennych frontów tego brutalnego uniwersum. Miłej lektury!

+ Chronometr:  - 03:00 do desantu +

Janus drżał. I nie wynikało to tylko z tego, że cały transporter trząsł się jak osika i skrzypiał zmęczonym metalem, że zagłuszający szum generatorów i terkot silników nie pozwalał na zebranie myśli. Janus drżał ze strachu i podniecenia, wspaniałej acz przerażającej ekscytacji. Jest gwardzistą. Jest żołnierzem w służbie boskiego Imperatora, jest jego bronią, jest jego wolą! Pamiętał te słowa, o tak, uśmiechał się do siebie z wielkimi, błyszczącymi oczyma kiedy Komisarz-Generał Karat Onar przemawiał do zebranych regimentów przez sieć vox. Jak mówił o tym, że każdy z nich w swojej odwadze, swojej biegłości w wojnie i w końcu w swojej odwadze stanowi narzędzie Jego boskiej woli. Były to dobre słowa…

Ale nie zagłuszyły jego wątpliwości. Ani jego strachu. Janus czuł dumę z bycia członkiem sławnej na Grakhusie Pierwszej jednostki jaką stanowił 42’gi Regiment Grakhuskich Wolentarzy, ale duma ta szybko się wykruszyła, kiedy dwa tysiące żołnierzy ich regimentu stanęło na pokładach kolosalnych w skali okrętów Imperialnej marynarki, kiedy mogli zobaczyć pojazdy, maszyny i pancerze regimentów i oddziałów znanych nie tylko w lokalnym systemie, ale pośród całej galaktyki! Ten podziw i przestrach, kiedy po raz pierwszy ujrzał nieludzkie cyborgi żelaznej gwardii, zmodyfikowanych żołnierzy w służbie mistycznego Kultu Marsa. To uniesienie i zazdrość, kiedy jego dowódca i weterani gwizdali i sarkali na wspaniały ekwipunek, lśniące pancerze i bogactwo uzbrojenia tak znamienitej elity jak Elizjańscy szturmowcy desantowi… I te uśmieszki pogardy, które otrzymywali w zamian, te komentarze. Jedne utkwił mu w pamięci, jedno zdanie rzucone przez smagłego, pokiereszowanego weterana, który na ich widok rzucił „Idzie mięso.”

Janus nie mógł wytrzebić z tego zdania z umysłu, nie ważne jak wiele przemów komisarzy czy dowódców się osłuchał, nie ważne jak butnymi przechwałkami i obietnicami chwały przerzucali się kumple z oddziału. Mięso. Nie dało się ukryć, że pośród blasku tak znamienitych regimentów, że pomiędzy Elizjańskimi szturmowcami czy milczącymi Korpusami Śmierci z Krieg oni sami wyglądali, cóż… Jak gangerzy w brudnych szmatach. Jak niezdyscyplinowana, uzbrojona w patyki jednostka. Jak zapychacz. Armatnie mięso.

I fakt, że siedział właśnie w gruchoczącym transporterze lądowym klasy Crassus - wielkiej, powolnej, opancerzonej puszce, która miała na koncie co najmniej kilka stuleci służby – wcale nie poprawiał jego samopoczucia. Głównie dlatego, że byli pierwszą falą…

Wtedy właśnie ciężkie boltery na froncie transportera grzmotnęły głucho, otwierając ogień do celów, których żaden z wiezionych gwardzistów nie mógł widzieć. Janus poczuł pot na swoich dłoniach i uścisnął mocniej swój karabin laserowy… 

„Zaczyna się.”

+ Chronometr:  - 00:23 do desantu +

Sądził, że hałas w pojeździe panował od momentu, w którym ruszył ociężale przez kamienną pustynię. Mylił się. Hałas dopiero się zaczął i był niemalże bolesnym, fizycznym doznaniem. Huk bolterów już dawno został przyćmiony przez prawdziwy koncert dźwięków – od syczących nut energetycznych rozładować obcego pochodzenia, poprzez metaliczny łoskot pocisków rykoszetujących od grubego pancerza stalowej bestii aż po rozdzierający powietrze trzask plazmowych wyładowań. Była to istna burza dźwięki, która malowała w jego wyobraźni koszmarne pejzaże… Oto oni, oto setka ludzi upchana jak sardynki w puszcze w powoli toczącym się relikcie, a nad nimi i dookoła nich szalejące huragany zniszczenia. Pot spływał mu z czoła a mięśnie napinały się boleśnie przy każdej głośniejszej eksplozji. W każdej sekundzie oczekiwał, że jakaś zbłąkana rakieta, że jakiś wraży pocisk sięgnie ich ślimaczego transportera i uśmierci ich wszystkich zanim w ogóle ujrzą niebo tej nieznanej im planety…

Wtedy właśnie Crassus stanął w miejscu. Syk pary na moment zagłuszył kakofonię wojny. Trap desantowy zgrzytnął, pneumatyczne wały grube jak niczym ludzkie udo zaczęły się poruszać. Duszne, gorące powietrze wdarło się do pojazdu, a wraz z nim błyskające światła eksplozji, szalejącego ognia i energetycznych wyładować.

Oraz krzyk umierających.

+ Chronometr:   00:03 +

                Czas zwolnił. Janus czuł każde uderzenie serca w klatce piersiowej. Czuł jak włoski na jego ramionach stają dęba. Ruszył. Nie miał wyboru. Rozkaz zanotował gdzieś w chłodnym rejonie umysłu, który był zwyczajnie tak wyregulowany, by poruszyć jego ciało do działania nawet wtedy, kiedy on sam jeszcze nie wie, co się dzieje. Biegł. A wraz z nim jego drużyna, jego sierżant, jego kumple… Wszyscy biegli, szybkim, rwącym w płucach sprintem, byle by dopaść hałdy kamieni, byle by znaleźć osłonę. Nie widział przeciwników. Słyszał ich. Głuche, prymitywne pohukiwania, radosny warkot oraz szarpany, ostry język zielonoskórych zalewał ich ze wszystkich stron, tak jakby orkowie mogli wygrać tę wojnę samym jeno wrzaskiem.

+ Chronometr:   00:07 +

                Ramkin był trupem. Nie dobiegł. Celność podłych ksenos była żałosna i nie równała się ze zdyscyplinowanym ostrzałem gwardzistów, ale zanim Ramkin dopadł osłony jak reszta oddziału jeden z zielonoskórych musiał nieść ze sobą jakiś automatyczny, ciężki karabin, bo nagle pośród regularnego terkotu ich złomowego uzbrojenia wzrósł odgłos, niczym mechaniczna piła a potem trzaskający szum, jak stado wściekłych szerszeni. Ramkin został dosłownie rozerwany na krwawe ochłapy w deszczu żelaza. Jego krew ściekała po wytartych kamieniach ku nam. Nikt nie zwracał uwagi. Janus nie mógł jednak oderwać wzroku… Przynajmniej aż do chwili, w której poczuł pięść na szczęce po czym wlepiał lekko zamglony wzrok w sierżanta, drącego mu się w twarz z odległości być może jednego centymetra.

                Trzeba przeć naprzód. Trzeba przełamać linię wroga. Takie były rozkazy. Ruszać dupy. Takie rozkazy.

+ Chronometr:   00:12 +

                Biegliśmy. Chłopaki umierali jeden po drugim. Herusowi urwało nogę. Nikt nie wiedział co lub jak, ale po prostu nagle potknął się w biegu a potem nie wstał, skowycząc i płacząc w rosnącej kałuży krwi, trzymając się gorączkowo za kikut, który pulsował krwią. Galamatan dosłownie eksplodował, kiedy niewielka rakieta pijaną trajektorią ominęła o włos twarz sierżanta przypalając mu policzek i wbiła się wysokiemu gwardziście w pierś, podrywając go w powietrze na kilkanaście metrów po czym eksplodowała, zalewając wszystko krótkotrwałym deszczem flaków i gorącej juchy. Sierżant wrzeszczał na wszystkich i na wszystko, przeklinał i wzywał imperatora, wymachiwał mieczem łańcuchowym i poganiał nas dalej. Nie musiał. Biegliśmy. Od osłony do osłony, szukając schronienia za kamieniami, za zrujnowanymi, dymiącymi i płonącymi szkieletami Chimer i rozklekotanych, obcych pojazdów. Każdy przeskok trwał dosłownie kilka uderzeń serca, każdy pochłaniał zaledwie kilka metrów gruntu… I przy każdym było nas coraz mniej.

+ Chronometr:   00:17 +

                Kiedy opuszczaliśmy transport, było nas dwudziestu. Zostało sześciu, może siedmiu. Nie było czasu, by doliczyć do końca. Otworzyliśmy ogień. Po raz pierwszy odkąd opuściliśmy trap Crassusa. Czerwone smugi światła raziły w tumany kurzy i w niewyraźnie, masywne cienie sylwetek naszych wrogów. To wspaniałe uczucie. Nigdy nie czułej się lepiej… Kiedy cały strach, cała furia, cała nienawiść budowana od pierwszego dnia werbunku może nareszcie zostać wypalona i użyta, a wszystko dzięki broni w dłoniach, słusznej sprawie i wrogowi, którego należy nienawidzić, którego należy zniszczyć. Strzelaliśmy na oślep. Gdy tylko jakiś kształt objawiał się w kurzawie i piachu, strzelaliśmy. Naszą nagrodą były kwiki bólu, niczym u zarzynanych świń. Dobrze. Świetnie. Gińcie. Gińcie w imię Imperatora. Gińcie z ręki Janusa, bohatera, kurwa, Imperium!

+ Chronometr:   00:19 +

                Połowa baterii. Tyle mrugało na boku broni, kiedy to się stało. Kiedy głowa sierżanta potoczyła się tuż pod stopami, kiedy jego krew zalała buty. Orkowie nie strzelali już od kilku uderzeń serca. Naiwnie myśleliśmy, że to dlatego, że wybiliśmy ich, że nasz celny i jakże brutalny ostrzał zmusił ich tchórzliwe, zielona dupska do ucieczki. Och, jakieś to było zabawne przez ułamek sekundy. Potem wychynęli z osłony wojennego kurzu, piaskowej mgły unoszącej się powietrzu dzięki przejazdowi tysięcy czołgów i maszyn. Janus ujrzał jednego. Wystarczyło, by wrzasnął z przerażenia, by wypuścił karabin z rąk, by z drżeniem wysunąć bojowy nóż z pochwy u pasa, który nie dość, że wysuwał się tak, jakby był zatopiony w kleju, to na dodatek bo obnażeniu wyglądał jak finka do otwierania żywnościowych racji w porównaniu do masy mięśni, jaka przed nim stanęła. Do potwora o byczym karku, wielkim łbie, małych, czerwonych oczkach i paskudnych kłach. Do potwora, który parsknął niczym zwierzę i wzniósł nad głowę ostrze grube, wielkie i jakby wyciosane z kamienia. Janus zamknął oczy, wydał z siebie bojowy okrzyk i rzucił się na bestię.

+ Chronometr:   00:20 +

                Janus łykał krew, wizja rozmywała mu się przed oczyma. Życie wyciekało z niego, ból przestał jakby doskwierać, kiedy nagłe poczucie chłodu, nie… zimna wdarło się do kości. Starcie trwało może ze dwa uderzenia serca. Ekscytacja, adrenalina pulsująca w ciele, kiedy jego nóż wbił się aż po jelec w bark potężnie zbudowanego obcego. Wściekła furia wydana w odgłosie triumfu, który wydał, kiedy gorąca, ciemnopurpurowa krew spłynęła z rany potwora. Po czym moment ciszy, ulotny i zapomniany, kiedy bestia zarechotała gardłowym gulgotem, kiedy pięść wielka jak i ogryna wbiła się Janusowi w klatkę piersiową, łamiąc żebra, wyciskając powietrze z płuc, odbierając mu zmysły i oddech. Upadł na kolana. Charknął i splunął krwią. Pancerz pękł jakby był wykonany z podłej jakości plastyku. Janus podniósł wzrok… Po czym zachłysnął się krwią, kiedy wielki tasak wbił się mu w ramię i zatopił głęboko, rujnując kości i organy, niemal odrywając jego rękę od ciała.

                Bestia nawet go nie dobiła. Nawet nie zabrała jakiegoś trofeum. Nawet nie wydała z siebie radosnego, triumfalnego dźwięku. Nic. Po prostu szarpnięciem uwolniła ostrze z jego ciała i pohukując ruszyła dalej, dołączając do swojej obrzydliwej braci, pozostawiając go na nieuchronną śmierć, która szybko zaciskała swój uścisk…

                Janus uśmiechnął się do siebie i zamknął oczy tuż po tym, jak drżącą dłonią sprawdził swój chronometr. Jedna trzecia minuty. Oto jego bohaterska wojskowa kariera.

                „Mięso.” Wyszeptał.

4 komentarze:

  1. Ostatnie zdanie psuje kompletnie klimat zakończenia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. XD Hahaha, no cóż. BYĆ może wyedytuje!

      Usuń
    2. Chociaż najpoprawniej po polskiemu byłoby chyba:
      "Mięso" - wyszeptał.

      Usuń