Witam pięknie w ostatni dzień miesiąca! Jak wiecie, lub też nie (*i w takim wypadku się dowiecie*) miesiąc w miesiąc na forum Gloria Victis odbywa się regularny konkurs na opowiadanie w uniwersum Warahmmera czerdziestego pierwszego tysiąclecia, i jako jeden z organizatorów tej zabawy wstydem by było, gdybym sam nie uczestniczył... Szczególnie w tak ważnej edycja, jak jubileuszowa, dwudziesta odsłona tej zabawy! Jako że tematem jest właśnie liczba 20, gorąco zapraszam na krótki tekst o tym, jaką długość życia prezentuje przeciętny, niefortunny gwardzista na jednym z tysiąca wojennych frontów tego brutalnego uniwersum. Miłej lektury!
+ Chronometr: - 03:00 do desantu
+
Janus drżał. I
nie wynikało to tylko z tego, że cały transporter trząsł się jak osika i
skrzypiał zmęczonym metalem, że zagłuszający szum generatorów i terkot silników
nie pozwalał na zebranie myśli. Janus drżał ze strachu i podniecenia, wspaniałej
acz przerażającej ekscytacji. Jest gwardzistą. Jest żołnierzem w służbie
boskiego Imperatora, jest jego bronią, jest jego wolą! Pamiętał te słowa, o
tak, uśmiechał się do siebie z wielkimi, błyszczącymi oczyma kiedy
Komisarz-Generał Karat Onar przemawiał do zebranych regimentów przez sieć vox.
Jak mówił o tym, że każdy z nich w swojej odwadze, swojej biegłości w wojnie i
w końcu w swojej odwadze stanowi narzędzie Jego boskiej woli. Były to dobre
słowa…
Ale nie zagłuszyły jego wątpliwości.
Ani jego strachu. Janus czuł dumę z bycia członkiem sławnej na Grakhusie
Pierwszej jednostki jaką stanowił 42’gi Regiment Grakhuskich Wolentarzy, ale
duma ta szybko się wykruszyła, kiedy dwa tysiące żołnierzy ich regimentu
stanęło na pokładach kolosalnych w skali okrętów Imperialnej marynarki, kiedy
mogli zobaczyć pojazdy, maszyny i pancerze regimentów i oddziałów znanych nie
tylko w lokalnym systemie, ale pośród całej galaktyki! Ten podziw i przestrach,
kiedy po raz pierwszy ujrzał nieludzkie cyborgi żelaznej gwardii,
zmodyfikowanych żołnierzy w służbie mistycznego Kultu Marsa. To uniesienie i
zazdrość, kiedy jego dowódca i weterani gwizdali i sarkali na wspaniały
ekwipunek, lśniące pancerze i bogactwo uzbrojenia tak znamienitej elity jak
Elizjańscy szturmowcy desantowi… I te uśmieszki pogardy, które otrzymywali w
zamian, te komentarze. Jedne utkwił mu w pamięci, jedno zdanie rzucone przez
smagłego, pokiereszowanego weterana, który na ich widok rzucił „Idzie mięso.”
Janus nie mógł wytrzebić z tego
zdania z umysłu, nie ważne jak wiele przemów komisarzy czy dowódców się
osłuchał, nie ważne jak butnymi przechwałkami i obietnicami chwały przerzucali
się kumple z oddziału. Mięso. Nie dało się ukryć, że pośród blasku tak
znamienitych regimentów, że pomiędzy Elizjańskimi szturmowcami czy milczącymi
Korpusami Śmierci z Krieg oni sami wyglądali, cóż… Jak gangerzy w brudnych
szmatach. Jak niezdyscyplinowana, uzbrojona w patyki jednostka. Jak zapychacz.
Armatnie mięso.
I fakt, że siedział właśnie w
gruchoczącym transporterze lądowym klasy Crassus - wielkiej, powolnej,
opancerzonej puszce, która miała na koncie co najmniej kilka stuleci służby – wcale
nie poprawiał jego samopoczucia. Głównie dlatego, że byli pierwszą falą…
Wtedy właśnie ciężkie boltery na
froncie transportera grzmotnęły głucho, otwierając ogień do celów, których
żaden z wiezionych gwardzistów nie mógł widzieć. Janus poczuł pot na swoich
dłoniach i uścisnął mocniej swój karabin laserowy…
„Zaczyna się.”
+ Chronometr: - 00:23 do desantu +
Sądził, że
hałas w pojeździe panował od momentu, w którym ruszył ociężale przez kamienną
pustynię. Mylił się. Hałas dopiero się zaczął i był niemalże bolesnym,
fizycznym doznaniem. Huk bolterów już dawno został przyćmiony przez prawdziwy
koncert dźwięków – od syczących nut energetycznych rozładować obcego pochodzenia,
poprzez metaliczny łoskot pocisków rykoszetujących od grubego pancerza stalowej
bestii aż po rozdzierający powietrze trzask plazmowych wyładowań. Była to istna
burza dźwięki, która malowała w jego wyobraźni koszmarne pejzaże… Oto oni, oto
setka ludzi upchana jak sardynki w puszcze w powoli toczącym się relikcie, a
nad nimi i dookoła nich szalejące huragany zniszczenia. Pot spływał mu z czoła
a mięśnie napinały się boleśnie przy każdej głośniejszej eksplozji. W każdej
sekundzie oczekiwał, że jakaś zbłąkana rakieta, że jakiś wraży pocisk sięgnie
ich ślimaczego transportera i uśmierci ich wszystkich zanim w ogóle ujrzą niebo
tej nieznanej im planety…
Wtedy właśnie
Crassus stanął w miejscu. Syk pary na moment zagłuszył kakofonię wojny. Trap
desantowy zgrzytnął, pneumatyczne wały grube jak niczym ludzkie udo zaczęły się
poruszać. Duszne, gorące powietrze wdarło się do pojazdu, a wraz z nim
błyskające światła eksplozji, szalejącego ognia i energetycznych wyładować.
Oraz krzyk
umierających.
+ Chronometr: 00:03 +
Czas
zwolnił. Janus czuł każde uderzenie serca w klatce piersiowej. Czuł jak włoski
na jego ramionach stają dęba. Ruszył. Nie miał wyboru. Rozkaz zanotował gdzieś
w chłodnym rejonie umysłu, który był zwyczajnie tak wyregulowany, by poruszyć
jego ciało do działania nawet wtedy, kiedy on sam jeszcze nie wie, co się
dzieje. Biegł. A wraz z nim jego drużyna, jego sierżant, jego kumple… Wszyscy
biegli, szybkim, rwącym w płucach sprintem, byle by dopaść hałdy kamieni, byle
by znaleźć osłonę. Nie widział przeciwników. Słyszał ich. Głuche, prymitywne
pohukiwania, radosny warkot oraz szarpany, ostry język zielonoskórych zalewał
ich ze wszystkich stron, tak jakby orkowie mogli wygrać tę wojnę samym jeno
wrzaskiem.
+ Chronometr: 00:07 +
Ramkin
był trupem. Nie dobiegł. Celność podłych ksenos była żałosna i nie równała się
ze zdyscyplinowanym ostrzałem gwardzistów, ale zanim Ramkin dopadł osłony jak
reszta oddziału jeden z zielonoskórych musiał nieść ze sobą jakiś automatyczny,
ciężki karabin, bo nagle pośród regularnego terkotu ich złomowego uzbrojenia
wzrósł odgłos, niczym mechaniczna piła a potem trzaskający szum, jak stado
wściekłych szerszeni. Ramkin został dosłownie rozerwany na krwawe ochłapy w
deszczu żelaza. Jego krew ściekała po wytartych kamieniach ku nam. Nikt nie
zwracał uwagi. Janus nie mógł jednak oderwać wzroku… Przynajmniej aż do chwili,
w której poczuł pięść na szczęce po czym wlepiał lekko zamglony wzrok w
sierżanta, drącego mu się w twarz z odległości być może jednego centymetra.
Trzeba
przeć naprzód. Trzeba przełamać linię wroga. Takie były rozkazy. Ruszać dupy.
Takie rozkazy.
+ Chronometr: 00:12 +
Biegliśmy.
Chłopaki umierali jeden po drugim. Herusowi urwało nogę. Nikt nie wiedział co
lub jak, ale po prostu nagle potknął się w biegu a potem nie wstał, skowycząc i
płacząc w rosnącej kałuży krwi, trzymając się gorączkowo za kikut, który
pulsował krwią. Galamatan dosłownie eksplodował, kiedy niewielka rakieta pijaną
trajektorią ominęła o włos twarz sierżanta przypalając mu policzek i wbiła się
wysokiemu gwardziście w pierś, podrywając go w powietrze na kilkanaście metrów
po czym eksplodowała, zalewając wszystko krótkotrwałym deszczem flaków i
gorącej juchy. Sierżant wrzeszczał na wszystkich i na wszystko, przeklinał i wzywał
imperatora, wymachiwał mieczem łańcuchowym i poganiał nas dalej. Nie musiał.
Biegliśmy. Od osłony do osłony, szukając schronienia za kamieniami, za
zrujnowanymi, dymiącymi i płonącymi szkieletami Chimer i rozklekotanych, obcych
pojazdów. Każdy przeskok trwał dosłownie kilka uderzeń serca, każdy pochłaniał
zaledwie kilka metrów gruntu… I przy każdym było nas coraz mniej.
+ Chronometr: 00:17 +
Kiedy
opuszczaliśmy transport, było nas dwudziestu. Zostało sześciu, może siedmiu.
Nie było czasu, by doliczyć do końca. Otworzyliśmy ogień. Po raz pierwszy odkąd
opuściliśmy trap Crassusa. Czerwone smugi światła raziły w tumany kurzy i w
niewyraźnie, masywne cienie sylwetek naszych wrogów. To wspaniałe uczucie. Nigdy
nie czułej się lepiej… Kiedy cały strach, cała furia, cała nienawiść budowana
od pierwszego dnia werbunku może nareszcie zostać wypalona i użyta, a wszystko
dzięki broni w dłoniach, słusznej sprawie i wrogowi, którego należy
nienawidzić, którego należy zniszczyć. Strzelaliśmy na oślep. Gdy tylko jakiś
kształt objawiał się w kurzawie i piachu, strzelaliśmy. Naszą nagrodą były
kwiki bólu, niczym u zarzynanych świń. Dobrze. Świetnie. Gińcie. Gińcie w imię
Imperatora. Gińcie z ręki Janusa, bohatera, kurwa, Imperium!
+ Chronometr: 00:19 +
Połowa
baterii. Tyle mrugało na boku broni, kiedy to się stało. Kiedy głowa sierżanta
potoczyła się tuż pod stopami, kiedy jego krew zalała buty. Orkowie nie
strzelali już od kilku uderzeń serca. Naiwnie myśleliśmy, że to dlatego, że
wybiliśmy ich, że nasz celny i jakże brutalny ostrzał zmusił ich tchórzliwe,
zielona dupska do ucieczki. Och, jakieś to było zabawne przez ułamek sekundy.
Potem wychynęli z osłony wojennego kurzu, piaskowej mgły unoszącej się powietrzu
dzięki przejazdowi tysięcy czołgów i maszyn. Janus ujrzał jednego. Wystarczyło,
by wrzasnął z przerażenia, by wypuścił karabin z rąk, by z drżeniem wysunąć
bojowy nóż z pochwy u pasa, który nie dość, że wysuwał się tak, jakby był
zatopiony w kleju, to na dodatek bo obnażeniu wyglądał jak finka do otwierania
żywnościowych racji w porównaniu do masy mięśni, jaka przed nim stanęła. Do
potwora o byczym karku, wielkim łbie, małych, czerwonych oczkach i paskudnych
kłach. Do potwora, który parsknął niczym zwierzę i wzniósł nad głowę ostrze
grube, wielkie i jakby wyciosane z kamienia. Janus zamknął oczy, wydał z siebie
bojowy okrzyk i rzucił się na bestię.
+ Chronometr: 00:20 +
Janus
łykał krew, wizja rozmywała mu się przed oczyma. Życie wyciekało z niego, ból
przestał jakby doskwierać, kiedy nagłe poczucie chłodu, nie… zimna wdarło się
do kości. Starcie trwało może ze dwa uderzenia serca. Ekscytacja, adrenalina
pulsująca w ciele, kiedy jego nóż wbił się aż po jelec w bark potężnie
zbudowanego obcego. Wściekła furia wydana w odgłosie triumfu, który wydał,
kiedy gorąca, ciemnopurpurowa krew spłynęła z rany potwora. Po czym moment
ciszy, ulotny i zapomniany, kiedy bestia zarechotała gardłowym gulgotem, kiedy
pięść wielka jak i ogryna wbiła się Janusowi w klatkę piersiową, łamiąc żebra,
wyciskając powietrze z płuc, odbierając mu zmysły i oddech. Upadł na kolana. Charknął
i splunął krwią. Pancerz pękł jakby był wykonany z podłej jakości plastyku. Janus
podniósł wzrok… Po czym zachłysnął się krwią, kiedy wielki tasak wbił się mu w
ramię i zatopił głęboko, rujnując kości i organy, niemal odrywając jego rękę od
ciała.
Bestia
nawet go nie dobiła. Nawet nie zabrała jakiegoś trofeum. Nawet nie wydała z
siebie radosnego, triumfalnego dźwięku. Nic. Po prostu szarpnięciem uwolniła
ostrze z jego ciała i pohukując ruszyła dalej, dołączając do swojej obrzydliwej
braci, pozostawiając go na nieuchronną śmierć, która szybko zaciskała swój
uścisk…
Janus
uśmiechnął się do siebie i zamknął oczy tuż po tym, jak drżącą dłonią sprawdził
swój chronometr. Jedna trzecia minuty. Oto jego bohaterska wojskowa kariera.
„Mięso.”
Wyszeptał.
Ostatnie zdanie psuje kompletnie klimat zakończenia :)
OdpowiedzUsuńXD Hahaha, no cóż. BYĆ może wyedytuje!
UsuńBetter :))
UsuńChociaż najpoprawniej po polskiemu byłoby chyba:
Usuń"Mięso" - wyszeptał.