Minęło sporo czasu odkąd na
łamach tego bloga pojawił się tekst traktujący o produktach Games Workshop i
wszystkim co jest z tym wydawnictwem związane – tekstów okołofluffowych nie
wliczam do tego stwierdzenia. Wynika to głównie z faktu, że staram się mocno trzymać
postanowienia, w którym to obiecałem skupić się na wszystkich innych systemach
a dwa wielkie produkty dżentelmenów z Nottingham pozostawić innym… Było nie
było blogów z nowościami, recenzjami i tekstami do wojennych młotów są całe
stosy, więc jest w czym przebierać! Nie zmienia to jednak faktu, że od czasu do
czasu wydawca ten czyni kroki, które pobudzają nawet moją uśpioną potrzebę
przelania na cyfrowy papier kilku słów, a jednym z takich kroków jest wydanie
pudełka Stormclaw oraz cały ten biznes dookoła pierwszej ‘kampanii
nowej metody’ – Sanctus Reach.
Cóż, pisanie czym jest ów
mistyczne Sanctus Reach na dzień dzisiejszy mija się z celem. Głównie
dlatego, że jeżeli nie żyjecie w ciemnej jaskini pod kamieniem bez internetu a
ostatnia gazeta jaką otrzymaliście ma datę z około 1945 roku, to najpewniej
doskonale wiecie czym jest ów linia produktów (*a jak tak żyjecie, to i tak nie macie
internetu, więc ten wpis by wam nie pomógł*). Sanctus Reach to nowy
eksperyment Games Workshop – kampania ‘hobbystyczna’, na łamach której możemy
sobie odwzorować bitwy opisane na łamach odpowiedniego podręcznika, możemy
pobawić się w wykoncypowane scenariusze z użyciem kilku dodatkowych formacji
również dostępnych na łamach przewodnika po tej krwawej kampanii znanej pod
nazwą Czerwonego Waaagh! Sama książka nie oferowała za bardzo niczego
oryginalnego i nie zapowiadało się na to, że ktokolwiek się tym żywo
zainteresuje… Ot, kolejny bzdurny dodatek, który kupi może dwie osoby w kraju,
dodatek, który aktualnie rozgrywany na stołach najpewniej ujrzycie tylko w
oficjalnych sklepach Games Workshop na pokazówce.
I najpewniej tak by się to
skończyło, gdyby Games Workshop miało w poważaniu nasz lokalny ryneczek, a nie
ich główne rynki zbytu jak Wielka Brytania czy Ameryka, które to regiony nie
tylko posiadają zdecydowanie więcej hobbystów i klubów ale też, jak by to
ładnie ująć… Sporo z tych klubów i stowarzyszeń ma mocno położoną lagę na
turniejowe czy też sportowe granie, a co ich kręci najbardziej to kampanie,
apokaliptyczne bitwy i ogólnie rzecz ujmując wszystko to, co u nas nazywa się ‘turlaniem
do piwa’. Słowem, Games Workshop nie dokonuje idiotycznych, marketingowych
skoków na główkę, tylko po prostu wie, komu co chce sprzedać… A precedens Sanctus
Reach może się okazać strzałem w dziesiątkę, tym bardziej, jeżeli mają
zamiar rzeczywiście wydawać tego więcej i regularnie dorzucać do pieca nowymi
małymi kampaniami! Bo widzicie, chociaż podręcznik sam w sobie nie stanowi
jeszcze na tyle dużego magnesu do zabawy, to dorzucenie do kampanii /doskonale/
wycenionego pudełka z zaczątkami armii dla dwóch graczy już jak najbardziej
jest odpowiednią zachęta do zabawy. Tutaj leży główny motor tego pomysłu, ale o
tym za chwilę.
To, że Games Workshop stara się
na potęgę promować mocno ‘casualowy’ tryb prowadzenia swoich gier nie jest na
dzień dzisiejszy wiedzą tajemną czy jakimkolwiek zaskoczeniem – znaczy, ciężko
mi sobie wyobrazić, by absolutnie ktokolwiek z ręką na sercu i szczerym
uśmiechem mógł mi w oczy powiedzieć, że wydawca ten robi wszystko co w swojej mocy,
by Warhammery były wyśmienitymi grami turniejowymi. Albo że w ogóle wspiera sportową
scenę w jakikolwiek sposób. Już od początków szóstej edycji ów przekierowanie
skupienia z ‘gry’ na ‘hobby’ waliło po oczach jak tysiącwatowa lampa, a z
każdym kolejnym miesiącem ta perspektywa tylko się poszerza. Nie mogę zignorować
faktu, że cały pomysł na kampanię ze starterem to kolejny – i to świetny! –
krok do realizacji tego planu. Ot, wystawcie sobie… Nawet mając już swoje
wielkie armie, możecie nabyć z kumplem pudełko Stormclaw i po prostu
rozegrać zawarte tam scenariusze dla czystej przyjemności. Nawet jeżeli
jesteście całkowicie początkującymi, pudełko to oferuje bardzo przystępną
cenowo alternatywę rozpoczęcia zabawy, i to w sposób nieznany nam dotychczas na
łamach tego wydawnictwa – taki, który pozwala nam na aktualną zabawę prosto z
pudełka, i to nieco głębszą, niż oferowaną przez Starter (*do pewnego poziomu, znaczy się*).
Słowem, Games Workshop ułatwia wejście w hobby tym całkowicie zielonym jak i
nadal poszturchuje starych wyjadaczy możliwością sprawdzenia, czy czasem nie
mieli by ochoty na pintę czy dwie dobrego piwa podczas zabawy w oferowane
scenariusze…
Rzućmy wirtualnym okiem na
podręcznik. No dobrze, wydany wcześniej suplement kampanijny nie jest wcale
chudzinką bez treści – ponad stosem fabuły, która ma nadać kampanii
odpowiedniego tomu, dostajemy sporo aktualnej treści do wykorzystania w trakcie
zabawy. Och, nie chodzi tylko od dodatkowe formacje czy jednostki do użycia w kampanii
czy naturalnie scenariusze, które pozwolą nam odegrać kluczowe bitwy tejże
wojny… To wszystko są oczywistości w suplemencie tego rodzaju. Za co należą się
Games Workshop brawa, to zgrabnie przeprowadzony przemyt! Albowiem podręcznik
ten posiada również zasady ze starszego dodatku – Planetstrike – przygotowane i poprawione pod środowisko siódmej
edycji. Planetstrike nie cieszył się
wielką popularnością ze względu na makabryczne problemy z balansem chociażby,
co nie zmienia faktu, że dodawał sporo błyszczyku i brokatu do zabawy z całymi
armiami spadającymi z orbit niczym deszcz bogów. I choć zupełnie się nie
nadawał do rozgrywek turniejowych, to do zwyczajnej zabawy w niedzielne popołudnie
mógł sprawić tonę frajdy. Dlaczego więc gratuluję wydawcy? Bo pomysł na
dorzucenie tych zasad to Fabularyzowanej
Kampanii to strzał w dziesiątkę! Suplementy tego typu kiedy istnieją
samodzielnie czyli po prostu w próżni nie mają jak pokazać, ze mogą być
wartościowych dodatkiem do zabawy, po próby rozegrania regularnych rozgrywek
korzystając z oferowanych przez ów dodatki zasad przeważnie kończą się
frustracją i rozczarowaniem. Jeżeli jednak zasady te dorzucimy do dobrze
zbudowanego scenariusza, który potrafi je dobrze zutylizować… Sytuacja się
zmienia na lepsze. Tak więc należy się złota gwiazdka na klapach oraz pochwała
pisemna, bo to jest po prostu dobry manewr ze strony wydawnictwa.
Teraz rzućmy okiem na pudełko,
które jest na tyle dobre, że jak to już pisali na forum Gloria Victis – prawie jak
nie Games Workshop. Co to oznacza? Cóż, po pierwsze jest ono finansowo
opłacalne. W środku dostajemy 35 modeli, które kupowane osobno wyszłyby mniej
więcej 660 złotych – w zestawie tym kosztują 375 blaszek, co jest jednak
ogromną zniżką, tym bardziej, że poza samymi modelami dostajemy drobny ‘suplement
do suplementu’, czyli broszurkę pomagającą nam rozpocząć zabawę z Santus Reach
korzystając z sił zawartych w pudełku oraz, co dość ważne, pełne zasady w
formie małej książeczki, która również swoje kilka złotych kosztuje. Choć skład
zestawu nie każdemu przypadnie do gustu, chociaż Orkowie ewidentnie będą mieli
problem, by przegryźć się przez piątkę terminatorów, to jednak nadal jest to
zaskakująco opłacalny zestaw, który przy podziale na dwie osoby jest jedną z
najtańszych opcji zarówno rozpoczęcia swojej hobbystycznej kariery jak i małego
uzupełnienia naszych aktualnych armii o kilka solidnych modeli, jeżeli ktoś
odczuwa taką potrzebę.
No i pięknie, ale co z tego
wynika? Kilka miłych rzeczy! Po pierwsze, wieść gminna niesie, że na Sanctus
Reach czy też po prostu na Stormclaw się zabawa nie skończy… Że
Games Workshop planuje albo więcej takich małych kampanii albo więcej
podwójnych zestawów na łamach ów kampanii. Co może brzmi nieprawdopodobnie, ale
jak się człowiek chwilę zastanowi, to nie tylko ma sens, ale brzmi jak bardzo
opłacalna, nowa forma sprzedaży i marketingu. Po pierwsze, weźmy pod uwagę
fakt, że napisanie i wydruk podręcznika jest procesem dużo tańszym a co
najważniejsze, dużo szybszym niż zaprojektowanie nowego kodeksu oraz stosu
nowych modeli. Po drugie, pudełko Stormclaw tak naprawdę nie zawiera
nowych modeli ponad dwa pod postacią ekskluzywnych bohaterów. Reszta to nic
nowego, ot po prostu przepakowane do nowej formy. Co oznacza, że wydawca nie ma
żadnych problemów, by skomponować kolejne zestawy tego typu. Demony kontra Eldarzy, Gwardia kontra Tau…
Jest sporo możliwości do rozważenia, a skoro i tak wystarczy im dodać 2 nowe figurki
do zestawu, to tak naprawdę nakład pracy jest po prostu niewielki a więc i nie
obciąża linii produkcyjnych czy zespołów developerskich firmy. A dla graczy i
klientów jest to zawsze atrakcyjna oferta, bo cenowo spolegliwa, bo pozwala
rozpocząć armię po kosztach, bo pozwala wejść w grę w przyzwoitej cenie, bo
oferuje zasady w wersji kieszonkowej… Po prostu – bo promuje hobby.
Jakby tego było mało, Games
Workshop może naprawdę zaszaleć, jeżeli chodzi o zasady i zabawę! Skoro
Kampania rządzi się własnymi prawami (*czyli zasadami*), to nie musi czuć się
skrępowana problemami z balansem, racjonalnością zasad czy logiką wewnętrzną – Rule of Cool działa tutaj na pełnym
wygarze i liczy się tylko to, by oferowane scenariusze były eksplodujące i
oferowały kupę pierwszoligowej frajdy wszystkim tym, którzy zechcą się w to
pobawić. Dodajemy Planetstrike? Czemu nie! Może w kolejnym suplemencie Mroczni
Eldarzy zrobią rajd na zurbanizowany świat i dorzucimy zwichrowane zasady walki
nocą wraz z odświeżeniem City of Death? A może kampania, w której Szarzy
Rycerze i Inkwizycja ląduje na demonicznych światach co da nam okazję do
zrobienia chorych zasad terenów i planet? A kto nam powie, że nie możemy zrobić
kampanii z walkami na okrętach z dopisaniem zasad do abordażów tychże, walki w
zerowej grawitacji i tak dalej, i tym podobne? Santus Reach i cała ta
kampanijna impreza otwiera przez studiem GW ogromne pole do popisu – mogą puścić
wodze fantazji i naprawdę wykreować sporo bardzo interesującego materiału. Oby
tak się stało; Kto wie, jeżeli rzeczywiście spełni się powyższa wizja, może
kiedyś wpsółnabędę jakiś starter w celu poturlania w kampanię…
Z niecierpliwością czekam na kolejne wpisy. Ten trochę trąci po dwóch tygodniach ;)
OdpowiedzUsuń