Przygotowując się do dzisiejszego
wpisu musze od razu zaznaczyć, że inspiracją do niego stała się Wycieczka Kastora to pewnego sklepu w
Warszawie. O tym, jak go źle potraktowano, jak poczuł się zbesztany przez szefa…
I ponieważ to jest osobisty blog, a nie portal informacyjny Onetu z wydziałem
politycznej poprawności od razu dorzucę swoje trzy grosze by zamknąć temat –
zgadzam się z Kastorem, jak rzadko kiedy. Sklep hobbystyczny może, ba, powinien
przynajmniej w części być prowadzony na zasadzie republiki kolesi, ale to
jednak nadal sklep… Sam mam dość naszej Polskiej siermięgi w kategorii obsługi
klienta i nigdy nie daje drugiej szansy sklepowi, który od wejścia mnie
zniechęcić za pomocą podejścia „klient przyszedł i przeszkadza”. To tyle w tym
temacie, bo nie o tym chcę pisać… Ów dysputa (*a raczej wzajemnie wytykanie
palcami*) była zaledwie iskrą do tematu o naszych drugich domach – FLGS’ach!
FLGS to po prostu Friendly Local Gaming Store. Nie
jestem tłumaczem, ale w porządku – Przyjazny Lokalny Sklep Hobbystyczny, znaczy
proszę, mamy piękny akronim ‘PLSH’, który możemy robić znowu na angielskie
zawołanie o pomoc, Please Help! Humor kwitnie w domu i w zagrodzie. Każdy
zatwardziały hobbysta go zna i jeżeli ma szczęście, ma go w swoim zasięgu, by
czerpać z niego korzyści. Dla wielu z nas jest to właśnie tytułowy drugi dom, w
którym z entuzjazmem mielimy godziny naszego życia wcale nie po to, by pompować
kasę i nabywać nowe działki naszego wybranego narkotyku (*czy to Magic, czy
Warhammery*), ale by w pełni obcować z naszym hobby… By oddychać pełną piersią
atmosferą, czy zaciągać się esencją czystej nerdozy!
Można spokojnie napisać, że każdy
biznes ma swoje zady i walety, każdy ma swoje niuanse, skrzywienia i profil
działania. Mimo to PLSH to naprawdę obcy, wynaturzony twór, który rządzi się
dość nietypowymi prawami i który nieomal podręcznikowo jest traktowany jako piekielnie
trudny biznes. Nie mam zamiaru się zagłębiać w finansowe niuanse prowadzenia
sklepu… Pracowałem w dwóch, jestem kwitnącą paprotką w kolejnych dwóch i choć
mógłbym przelewać swe przemyślenia na nobliwą czcionkę, to są ludzie którzy
napisali to lepiej – ot, zainteresowanych wyślę do tekstów autorstwa Michaela
Bahr’a czy Toniego
Marovitza, którzy opisali w szybkich poradnikach swoje spostrzeżenia. Tego
typu tekstów jest w sieci od groma, więc jak kogoś interesuje temat z
biznesowego punktu widzenia, mogę podrzucić kolejne ciekawe linki.
Wielka bitwa w Age of Sigmar w sklepie Vanaheim.pl |
Dziś jednak chciałbym powiedzieć
co z mojego punktu widzenia – gracza oraz
hobbysty – tworzy dobry sklep, tę
radosną atmosferę hobbystycznego cyrku.
Wszyscy znamy ten obrazek.
Przychodzimy do Lokalu, za ladą stoi właściciel albo jeden z dwóch pracowników,
znamy ich wszystkich z imienia lub ksywki, kulaliśmy z nimi na stołach od lat…
Szybka sztama, soczysty dowcip, pytamy o coś a już z tła jedna z lokalnych
paprotek-ekspertów wyskakuje jak ten Filip z przysłowiowej konopi radośnie
wyjaśniając nam, czemu ów Coś, o co pytaliśmy, ssie. Podziwiamy drętwiejący
uśmiech sprzedawcy, który najchętniej powiedziałby swojej wiernej paprotce, aby
łaskawie się wycofała, bo próbuje sprzedać towar… A kiedy klient się nasłucha,
jak ów towar ssie w grze, to różnie do tego może podejść. Ale hej! Mówimy tu o
nas, twardych hobbystach, więc błyskawicznie wskakując na poziomy wiedzy
niezdobywalne podczas kolosów na studiach błyskami wiedzą i rozpoczynamy żywą
dysputę na temat tego, czemu Coś, co chcemy kupić, jest nam jednak potrzebne. A
stara paprotka i tak się nie zna!
Ach, ile ja godzin życia
spędziłem na takich werbalnych zapasach. Ale to nic. To bonus. To jest na plus.
Właśnie poznaliśmy pierwszy stopień magii hobbystycznego sklepu… Eksperci czają
się na każdym rogu, pod stołami, w toalecie, jarając przed drzwiami, każdy
gotowy, by udzielić pomocy. Znam to, bo sam jestem takim ekspertem –
poszukujecie kogoś, kto zna wszystkie nowości, powie wam, dlaczego Games
Workshop ssie a Warhammery to żałosne systemy i niegodny wydatek? Jestem waszym
człowiekiem! Fortunnie nie odstraszam klientów, bo pracowałem po drugiej
stronie lady i wiem, jak często chciałem zamordować lokalnego mistrza, który mi
klienta odstraszył…
Ale hej! To przecież funfle.
A właśnie. Funfle. Atmosfera
wielkiej rodziny… Ma ktoś z was wielką rodzinę, mili czytelnicy? N-wujków i
N-ciotek i N do kwadratu kuzynostwa? Spotkali się kiedyś na rodzinnym święcie?
A no właśnie. Wiadomym jest, że im
większy sklep, tym więcej dorodnych paprotek, a im więcej paprotek, tym więcej
drobnych konfliktów… Nic poważnego oczywiście, przecież a ha ha, wszyscy
żartujemy, twarde męskie dowcipy, mocne opinie, solidny uścisk dłoni i błysk w
oku. To jest to. Ale spokojnie… To są kumple, naprawdę. Potrzebujesz kilka
blaszek pożyczyć na bilet? Uzbierasz w trymiga. Przyszła pizza? No przecież się
podzielą. O w mordę, masa towaru na sklep spadła z Kurierzej Łaski? Nie bój
nic, drogi pracowniku, przecież i tak siedzę z Tobą w tej Sali przez kolejne
długie godziny, pomogę – poukładam, wyniosę, zapakuje, wypakuje… Ba, musisz
wyskoczyć szybciutko na pocztę? Mama dzwoni i musisz odebrać? Nie bój nic! Już
wskakuję za ladę i udaje sprzedawcę. Będzie dobrze.
Zaufanie. To ważne. Idzie duży
turniej, kurde bele, nie mam pomalowanych modeli, a jest przymus… Co począć?
Spokojnie, republika zadziała, i szybkie buszowanie pośród sklepowej ferajny
zaraz Ci modele wyczaruje. Pożyczysz? Pewnie, tylko wiesz… Nie obij. Ja bym
obił, bogowie, będę dbał jak o dziecko, którego nie mam. A może zabunkruj to
pudełko z półki dla mnie, za tydzień będę miał kasę. Wiem, że nie ma problemu,
przecież ile mi się znamy! Moją gębę oglądasz średnio przez pół swojego
siedzenia w sklepie. Nie ucieknę, nie ukradnę, bo sam sobie szkodzić nie będę –
reputacja jest ważna. A jak już przy tym
jesteśmy, to zabiorę kolę i batonika, zapłacę później. Przecież i tak nie wychodzę
do wieczora, nie? Jak będę pamiętał to zapłacę, obiecuje.
Ale cóż to czai się na
horyzoncie? O nie… To rodzina z dzieckiem! Nie żadni stali bywalcy, ale OBCY.
Ważni obcy, wszyscy wiedzą… Oto przychodzą pieniądze do sklepu, a nuż się uda
opchnąć coś dużego i drogiego. W porządku. Nie przeszkadzamy. Ba, jak się
opamiętamy i zobaczymy, że małe brzdące po sklepie hasają być może nawet
opamiętamy się z rzucaniem Kurwami. Raz czy dwa jak się wymsknie to nie grzech,
dzieciaki też muszą poznać naszą mowę. Zresztą w szkołach pewnie już
posłyszały, albo grając przez sieć. Nie ma strachu.
Dzień mija, chyli się ku końcowi.
Skomasowany aromat 20 męskich ciał tworzy brązowy bukiet – jest dobrze, czuć,
że się grało, że było po co przychodzić. Zapchany śmietnik puszkami i butelkami
po energetykach robi swoje. Na stołach radosny burdel – kolejny znak wzmożonej
aktywności. Działo się. Ale przecież się nie przejmuj! Posprzątamy. Naprawdę,
raz dwa łapiemy krzesełka, zawijamy, stoły chowamy, makiety wrzucamy gdzie
należy, ba… Powiedz co jeszcze możemy uczynić, by życie stało się lepszym.
Jesteśmy pomocni. Nie dlatego, że nam się chce. Dlatego, że to mój drugi dom, w
syfie nie będę mieszkał!
Warsztaty malarskie, jak co piątek w sklepie Vanaheim! |
Brzmi prześmiewczo? Wytykająco?
Sarkastycznie? Może. Ale tak nie jest. Bo to wszystko działa…
Już na poważniej. Sklep hobbystyczny
jest miejscem zgromadzeń. Jest niczym elitarny klub, do którego mimo wszystko
każdy może dołączyć. Kiedy jesteś jego częścią, czujesz tę przynależność,
niczym fan piłkarskiej drużyny. To jest moje miejsce, tutaj gram, tutaj
uprawiam swoje hobby. To pomaga – ot, mój własny przykład. Maluje figurki
bardzo wolno i nawet w domowym zaciszu idzie mi to jak po grudzie, zawsze
przerywając sobie jakimiś totalnymi pierdołami. Ta bolączka jednak zupełnie
mnie nie dotyczy, kiedy siedzę sobie w Vanaheim czy w Veto – szybciutko wykładam
farbki i moje przenośnie malarskie utynselia, zasiadam do kiepskiego światła i
pozwalając się zalać falom nerdowych pogaduszek, poczciwych sucharów i przerw,
w których mogę żywo podyskutować o hobby. I pod koniec posiedzenia, voila, figurka
pomalowana. A jak potrzebuję jakiegoś narzędzia? Zapomniałem? Mrówko kochana,
na zapleczu jest, idź i sobie wyciągnij. Bosko.
Głodny w sklepie. Kurdę, muszę
wyjść do knajpy? Nie żartuj, przecież nie tylko nikt Ci nie zabroni zamówić do
lokalu, pewnie jeszcze znajdą się inni wygłodzeniu, którzy z chęcią się do
zamówienia dorzucą. Potrzebuje czegoś pilnie? Cała grupa aktywnych graczy nie
będzie miała żadnych oporów by rzucić się z pomocą. Rezerwuję towar? Spokojnie,
już schowany pod ladę z Twoim imieniem, będzie czekać aż kupisz lub umrzesz.
Widzicie pewną powtarzalność? Dobry, przyjazny sklep nie traktuje Cię już jak
klienta – nie jesteś portfelem na nogach, do którego się muszą przez kilka czy
też kilkanaście minut ładnie pouśmiechać i produkować, byś zostawił szekle.
Jesteś członkiem rodziny. Jesteś częścią sklepu.
Co oczywiście oznacza powyżej
wymienione przywileje. Ale i obowiązki! Rodzina to rodzina, nie zostawiasz w
potrzebie… I stąd nie jest niczym dziwnym, że nagle za ladą stoi ktoś, kto w
teorii jest klientem. Że w sprzątaniu sklepu pomagają stali bywalcy, że
tłumaczą prawdziwym klientom zasady, bo się lepiej orientują. Że prowadzą
warsztaty malarskie, że uczą systemów na cotygodniowych wydarzeniach, że pojadą
ze sklepem na konwent, by pomóc ze spakowaniem a nawet prowadzeniem stoiska. Że
pomogą, bo czują, że w pozytywnym znaczeniu są sklepowi winni te drobne
uprzejmości. I w ostatecznym rozrachunku zostaje ostatni punkt wierności
sklepowi, czyli kupowanie produktów.
Tak, często się pisze, że stali
bywalcy sklepów hobbystycznych to kiepscy klienci. Bo mają już wszystko. Bo nie
potrzebują. Bo potrafią znaleźć taniej. Bo w końcu się nie poczuwają na tyle,
by wspierać lokal. Osobiście ciężko mi się nie zgodzić, chociaż po części, z
powyższymi zarzutami… Co nie zmienia faktu, że grono twardych paprotek wie, że
jak już kupować, to właśnie tutaj. W domu. Bo przecież ten sklep, ten punkt,
ten mój przystanek Hobby żyje dlatego, że zarabia – jak przestanie, jak nie
będzie rentowny, to się posypie… A jak wszyscy wiemy z Asteriksa, gdy nie ma
kamienia, to nie ma budulca, a jak nie ma budulca, to nie ma pałacu. Więc
szekle trzeba zostawić, ba, nawet jak wiem, że w konkurencji czy w internetach
mogę znaleźć taniej. „Taniej” jednak nie utrzyma mojej kryjówki, więc
przeboleję to kilka dodatkowych blaszek by okazać solidarność!
Słowem podsumowania tego
swobodnego lania wody… Ciężko mi sobie wyobrazić, żeby Mój Lokalny Sklep
wyparował. Nie byłaby to życiowa tragedia, ale z pewnością bolesny cios w moje
hobby, bo ono kwitnie właśnie tam, właśnie na miejscu. W piątkowych
posiedzeniach na dworze, gdzie swobodne dyskusje mielą się z radosną komedią. W
warsztatach malarskich i zawsze wygodnym miejscem do spokojnego i skupionego
paciana pamperków. Z ekipą, którą znam, której ufam. Z miejscem, w którym mogę
zostawić skrzynię pełną figurek, farbek i innej drożyzny wiedząc, że szanse na
jej zniknięcie są znikome. Z ludźmi, z którymi pogram, i wiem, że oni mówią tym
samym językiem, rozumieją ten rodzaj zabawy, tę formę relaksu.
Szef proponuje mi kawę. Za friko
oczywiście, bo parzy sobie kubeczek.
Grzecznie dziękuję. Jestem u
siebie.
Amen Bracie!
OdpowiedzUsuńW Katowicach też mamy taki PLSH, nazywa się Inny Wymiar :)
https://www.facebook.com/Inny-Wymiar-458338801017316/?fref=ts
Kiedy odnajdziesz swój PLSH, część Twego życia nabiera nowego sensu!
UsuńBardzo trafnie napisane :)
OdpowiedzUsuńMój FLGS właśnie się zamknął. Ale mam nadzieję, znajomości przetrwają.
OdpowiedzUsuńNie mam już takiego sklepu i już nie potrzebuję. Ale miło było go mieć kiedyś, za czasów studenckich ;) Może nie było aż tak słodko, jak opisujesz, ale sporo cech wspólnych widzę. Cały drugi rok studiów przegrany (w sensie intensywnego grania) w sklepie :)
OdpowiedzUsuń