4.05.2016

[04.05.2016] Mój Drugi Dom


Przygotowując się do dzisiejszego wpisu musze od razu zaznaczyć, że inspiracją do niego stała się Wycieczka Kastora to pewnego sklepu w Warszawie. O tym, jak go źle potraktowano, jak poczuł się zbesztany przez szefa… I ponieważ to jest osobisty blog, a nie portal informacyjny Onetu z wydziałem politycznej poprawności od razu dorzucę swoje trzy grosze by zamknąć temat – zgadzam się z Kastorem, jak rzadko kiedy. Sklep hobbystyczny może, ba, powinien przynajmniej w części być prowadzony na zasadzie republiki kolesi, ale to jednak nadal sklep… Sam mam dość naszej Polskiej siermięgi w kategorii obsługi klienta i nigdy nie daje drugiej szansy sklepowi, który od wejścia mnie zniechęcić za pomocą podejścia „klient przyszedł i przeszkadza”. To tyle w tym temacie, bo nie o tym chcę pisać… Ów dysputa (*a raczej wzajemnie wytykanie palcami*) była zaledwie iskrą do tematu o naszych drugich domach – FLGS’ach!

FLGS to po prostu Friendly Local Gaming Store. Nie jestem tłumaczem, ale w porządku – Przyjazny Lokalny Sklep Hobbystyczny, znaczy proszę, mamy piękny akronim ‘PLSH’, który możemy robić znowu na angielskie zawołanie o pomoc, Please Help! Humor kwitnie w domu i w zagrodzie. Każdy zatwardziały hobbysta go zna i jeżeli ma szczęście, ma go w swoim zasięgu, by czerpać z niego korzyści. Dla wielu z nas jest to właśnie tytułowy drugi dom, w którym z entuzjazmem mielimy godziny naszego życia wcale nie po to, by pompować kasę i nabywać nowe działki naszego wybranego narkotyku (*czy to Magic, czy Warhammery*), ale by w pełni obcować z naszym hobby… By oddychać pełną piersią atmosferą, czy zaciągać się esencją czystej nerdozy!

Można spokojnie napisać, że każdy biznes ma swoje zady i walety, każdy ma swoje niuanse, skrzywienia i profil działania. Mimo to PLSH to naprawdę obcy, wynaturzony twór, który rządzi się dość nietypowymi prawami i który nieomal podręcznikowo jest traktowany jako piekielnie trudny biznes. Nie mam zamiaru się zagłębiać w finansowe niuanse prowadzenia sklepu… Pracowałem w dwóch, jestem kwitnącą paprotką w kolejnych dwóch i choć mógłbym przelewać swe przemyślenia na nobliwą czcionkę, to są ludzie którzy napisali to lepiej – ot, zainteresowanych wyślę do tekstów autorstwa  Michaela Bahr’a czy Toniego Marovitza, którzy opisali w szybkich poradnikach swoje spostrzeżenia. Tego typu tekstów jest w sieci od groma, więc jak kogoś interesuje temat z biznesowego punktu widzenia, mogę podrzucić kolejne ciekawe linki.

Wielka bitwa w Age of Sigmar w sklepie Vanaheim.pl

Dziś jednak chciałbym powiedzieć co z mojego punktu widzenia – gracza oraz hobbysty – tworzy dobry sklep, tę radosną atmosferę hobbystycznego cyrku.

Wszyscy znamy ten obrazek. Przychodzimy do Lokalu, za ladą stoi właściciel albo jeden z dwóch pracowników, znamy ich wszystkich z imienia lub ksywki, kulaliśmy z nimi na stołach od lat… Szybka sztama, soczysty dowcip, pytamy o coś a już z tła jedna z lokalnych paprotek-ekspertów wyskakuje jak ten Filip z przysłowiowej konopi radośnie wyjaśniając nam, czemu ów Coś, o co pytaliśmy, ssie. Podziwiamy drętwiejący uśmiech sprzedawcy, który najchętniej powiedziałby swojej wiernej paprotce, aby łaskawie się wycofała, bo próbuje sprzedać towar… A kiedy klient się nasłucha, jak ów towar ssie w grze, to różnie do tego może podejść. Ale hej! Mówimy tu o nas, twardych hobbystach, więc błyskawicznie wskakując na poziomy wiedzy niezdobywalne podczas kolosów na studiach błyskami wiedzą i rozpoczynamy żywą dysputę na temat tego, czemu Coś, co chcemy kupić, jest nam jednak potrzebne. A stara paprotka i tak się nie zna!

Ach, ile ja godzin życia spędziłem na takich werbalnych zapasach. Ale to nic. To bonus. To jest na plus. Właśnie poznaliśmy pierwszy stopień magii hobbystycznego sklepu… Eksperci czają się na każdym rogu, pod stołami, w toalecie, jarając przed drzwiami, każdy gotowy, by udzielić pomocy. Znam to, bo sam jestem takim ekspertem – poszukujecie kogoś, kto zna wszystkie nowości, powie wam, dlaczego Games Workshop ssie a Warhammery to żałosne systemy i niegodny wydatek? Jestem waszym człowiekiem! Fortunnie nie odstraszam klientów, bo pracowałem po drugiej stronie lady i wiem, jak często chciałem zamordować lokalnego mistrza, który mi klienta odstraszył…

Ale hej! To przecież funfle.

A właśnie. Funfle. Atmosfera wielkiej rodziny… Ma ktoś z was wielką rodzinę, mili czytelnicy? N-wujków i N-ciotek i N do kwadratu kuzynostwa? Spotkali się kiedyś na rodzinnym święcie? A no właśnie.  Wiadomym jest, że im większy sklep, tym więcej dorodnych paprotek, a im więcej paprotek, tym więcej drobnych konfliktów… Nic poważnego oczywiście, przecież a ha ha, wszyscy żartujemy, twarde męskie dowcipy, mocne opinie, solidny uścisk dłoni i błysk w oku. To jest to. Ale spokojnie… To są kumple, naprawdę. Potrzebujesz kilka blaszek pożyczyć na bilet? Uzbierasz w trymiga. Przyszła pizza? No przecież się podzielą. O w mordę, masa towaru na sklep spadła z Kurierzej Łaski? Nie bój nic, drogi pracowniku, przecież i tak siedzę z Tobą w tej Sali przez kolejne długie godziny, pomogę – poukładam, wyniosę, zapakuje, wypakuje… Ba, musisz wyskoczyć szybciutko na pocztę? Mama dzwoni i musisz odebrać? Nie bój nic! Już wskakuję za ladę i udaje sprzedawcę. Będzie dobrze.

Zaufanie. To ważne. Idzie duży turniej, kurde bele, nie mam pomalowanych modeli, a jest przymus… Co począć? Spokojnie, republika zadziała, i szybkie buszowanie pośród sklepowej ferajny zaraz Ci modele wyczaruje. Pożyczysz? Pewnie, tylko wiesz… Nie obij. Ja bym obił, bogowie, będę dbał jak o dziecko, którego nie mam. A może zabunkruj to pudełko z półki dla mnie, za tydzień będę miał kasę. Wiem, że nie ma problemu, przecież ile mi się znamy! Moją gębę oglądasz średnio przez pół swojego siedzenia w sklepie. Nie ucieknę, nie ukradnę, bo sam sobie szkodzić nie będę – reputacja jest ważna.  A jak już przy tym jesteśmy, to zabiorę kolę i batonika, zapłacę później. Przecież i tak nie wychodzę do wieczora, nie? Jak będę pamiętał to zapłacę, obiecuje.

Ale cóż to czai się na horyzoncie? O nie… To rodzina z dzieckiem! Nie żadni stali bywalcy, ale OBCY. Ważni obcy, wszyscy wiedzą… Oto przychodzą pieniądze do sklepu, a nuż się uda opchnąć coś dużego i drogiego. W porządku. Nie przeszkadzamy. Ba, jak się opamiętamy i zobaczymy, że małe brzdące po sklepie hasają być może nawet opamiętamy się z rzucaniem Kurwami. Raz czy dwa jak się wymsknie to nie grzech, dzieciaki też muszą poznać naszą mowę. Zresztą w szkołach pewnie już posłyszały, albo grając przez sieć. Nie ma strachu.

Dzień mija, chyli się ku końcowi. Skomasowany aromat 20 męskich ciał tworzy brązowy bukiet – jest dobrze, czuć, że się grało, że było po co przychodzić. Zapchany śmietnik puszkami i butelkami po energetykach robi swoje. Na stołach radosny burdel – kolejny znak wzmożonej aktywności. Działo się. Ale przecież się nie przejmuj! Posprzątamy. Naprawdę, raz dwa łapiemy krzesełka, zawijamy, stoły chowamy, makiety wrzucamy gdzie należy, ba… Powiedz co jeszcze możemy uczynić, by życie stało się lepszym. Jesteśmy pomocni. Nie dlatego, że nam się chce. Dlatego, że to mój drugi dom, w syfie nie będę mieszkał!

Warsztaty malarskie, jak co piątek w sklepie Vanaheim!

Brzmi prześmiewczo? Wytykająco? Sarkastycznie? Może. Ale tak nie jest. Bo to wszystko działa…

Już na poważniej. Sklep hobbystyczny jest miejscem zgromadzeń. Jest niczym elitarny klub, do którego mimo wszystko każdy może dołączyć. Kiedy jesteś jego częścią, czujesz tę przynależność, niczym fan piłkarskiej drużyny. To jest moje miejsce, tutaj gram, tutaj uprawiam swoje hobby. To pomaga – ot, mój własny przykład. Maluje figurki bardzo wolno i nawet w domowym zaciszu idzie mi to jak po grudzie, zawsze przerywając sobie jakimiś totalnymi pierdołami. Ta bolączka jednak zupełnie mnie nie dotyczy, kiedy siedzę sobie w Vanaheim czy w Veto – szybciutko wykładam farbki i moje przenośnie malarskie utynselia, zasiadam do kiepskiego światła i pozwalając się zalać falom nerdowych pogaduszek, poczciwych sucharów i przerw, w których mogę żywo podyskutować o hobby. I pod koniec posiedzenia, voila, figurka pomalowana. A jak potrzebuję jakiegoś narzędzia? Zapomniałem? Mrówko kochana, na zapleczu jest, idź i sobie wyciągnij. Bosko.

Głodny w sklepie. Kurdę, muszę wyjść do knajpy? Nie żartuj, przecież nie tylko nikt Ci nie zabroni zamówić do lokalu, pewnie jeszcze znajdą się inni wygłodzeniu, którzy z chęcią się do zamówienia dorzucą. Potrzebuje czegoś pilnie? Cała grupa aktywnych graczy nie będzie miała żadnych oporów by rzucić się z pomocą. Rezerwuję towar? Spokojnie, już schowany pod ladę z Twoim imieniem, będzie czekać aż kupisz lub umrzesz. Widzicie pewną powtarzalność? Dobry, przyjazny sklep nie traktuje Cię już jak klienta – nie jesteś portfelem na nogach, do którego się muszą przez kilka czy też kilkanaście minut ładnie pouśmiechać i produkować, byś zostawił szekle. Jesteś członkiem rodziny. Jesteś częścią sklepu.

Co oczywiście oznacza powyżej wymienione przywileje. Ale i obowiązki! Rodzina to rodzina, nie zostawiasz w potrzebie… I stąd nie jest niczym dziwnym, że nagle za ladą stoi ktoś, kto w teorii jest klientem. Że w sprzątaniu sklepu pomagają stali bywalcy, że tłumaczą prawdziwym klientom zasady, bo się lepiej orientują. Że prowadzą warsztaty malarskie, że uczą systemów na cotygodniowych wydarzeniach, że pojadą ze sklepem na konwent, by pomóc ze spakowaniem a nawet prowadzeniem stoiska. Że pomogą, bo czują, że w pozytywnym znaczeniu są sklepowi winni te drobne uprzejmości. I w ostatecznym rozrachunku zostaje ostatni punkt wierności sklepowi, czyli kupowanie produktów.

Tak, często się pisze, że stali bywalcy sklepów hobbystycznych to kiepscy klienci. Bo mają już wszystko. Bo nie potrzebują. Bo potrafią znaleźć taniej. Bo w końcu się nie poczuwają na tyle, by wspierać lokal. Osobiście ciężko mi się nie zgodzić, chociaż po części, z powyższymi zarzutami… Co nie zmienia faktu, że grono twardych paprotek wie, że jak już kupować, to właśnie tutaj. W domu. Bo przecież ten sklep, ten punkt, ten mój przystanek Hobby żyje dlatego, że zarabia – jak przestanie, jak nie będzie rentowny, to się posypie… A jak wszyscy wiemy z Asteriksa, gdy nie ma kamienia, to nie ma budulca, a jak nie ma budulca, to nie ma pałacu. Więc szekle trzeba zostawić, ba, nawet jak wiem, że w konkurencji czy w internetach mogę znaleźć taniej. „Taniej” jednak nie utrzyma mojej kryjówki, więc przeboleję to kilka dodatkowych blaszek by okazać solidarność!

Słowem podsumowania tego swobodnego lania wody… Ciężko mi sobie wyobrazić, żeby Mój Lokalny Sklep wyparował. Nie byłaby to życiowa tragedia, ale z pewnością bolesny cios w moje hobby, bo ono kwitnie właśnie tam, właśnie na miejscu. W piątkowych posiedzeniach na dworze, gdzie swobodne dyskusje mielą się z radosną komedią. W warsztatach malarskich i zawsze wygodnym miejscem do spokojnego i skupionego paciana pamperków. Z ekipą, którą znam, której ufam. Z miejscem, w którym mogę zostawić skrzynię pełną figurek, farbek i innej drożyzny wiedząc, że szanse na jej zniknięcie są znikome. Z ludźmi, z którymi pogram, i wiem, że oni mówią tym samym językiem, rozumieją ten rodzaj zabawy, tę formę relaksu.

Szef proponuje mi kawę. Za friko oczywiście, bo parzy sobie kubeczek.


Grzecznie dziękuję. Jestem u siebie.

5 komentarzy:

  1. Amen Bracie!

    W Katowicach też mamy taki PLSH, nazywa się Inny Wymiar :)

    https://www.facebook.com/Inny-Wymiar-458338801017316/?fref=ts

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kiedy odnajdziesz swój PLSH, część Twego życia nabiera nowego sensu!

      Usuń
  2. Bardzo trafnie napisane :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mój FLGS właśnie się zamknął. Ale mam nadzieję, znajomości przetrwają.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie mam już takiego sklepu i już nie potrzebuję. Ale miło było go mieć kiedyś, za czasów studenckich ;) Może nie było aż tak słodko, jak opisujesz, ale sporo cech wspólnych widzę. Cały drugi rok studiów przegrany (w sensie intensywnego grania) w sklepie :)

    OdpowiedzUsuń